środa, 20 lipca 2016

Porażka na Rondzie. (Ronda dels Cims 2016)

Pomysł na Ronde kołatał się po głowie gdzieś od niespełna dwóch lat jak Iwona po raz pierwszy wspomniała o tym biegu na Wielkiej Prehybie 2014, a jak później skojarzyłem że to ten sam bieg o którym tekst Michał wrzucił na ultrarunning, to już wiedziałem na pewno że tak, to mój bieg marzenie, a że marzenia trzeba gonić póki się je ma, pewnego pięknego lipcowego wieczora, po wspamniałem krajoznawczej wyciecze Mietkiem, który dzielnie znosił nasze psioczenia i wiercenia sią na siedzeniach, dotarliśmy do Oridno.
Ordino to dla mnie, od mniej więcej od około tygodnia, synonim raju. Miasteczko jak z bajki, ludzie jak z bajki, góry, góry, góry, góry morze gór i jeszcze więcej. To miejsce w którym nie da się czuć jak nie u siebie, jeszcze tam wrócę.

Dojeżdżamy w środę wieczór, po zwiedzeniu wszystkich okolicznych serpentyn i górek na które da się wjechać asfaltową drogą w końcu trafiamy na nasz nocleg.
W czwartek z rana robimy z Asią krótki rekonesans po okolicznych górkach, tych najbliższych za drzwiami, praktycznie w mieście i właściwie jest już wiadomo, że jak ktokolwiek się łudził że może jednak coś się uda pobiegać, to no sorry nie uda się nic.


Tutaj góry są wszędzie, wychodzisz z domu idziesz do sklepu wracasz do domu, i dup 300m w pionie :) wychodzisz za miasto na półtorej godzinny spacer 700m w pionie, dookoła krajobrazy urywaja czache...

Odbiór pakietów, pakowanie, przedstartowe pierdolenie o wszystkim i o niczym, ustalanie strategi która właściwie jest jedna dobiec do mety i nie dać się zabić. Browar i kima.

Przez ostatnie dni praktycznie w ogole nie stresowałem się tym biegiem, nie miałem rozkmin i obsesyjnego myślenia jak to zdarza mi się przed praktycznie każdym poważnym ultra, (czyli powiedzmy jak na razie naciągane dwa razy w życiu) trochę sie nad tym zastanawiam a troche nie i właściwe to sie ciesze ze nie mam stresa i dojazdu sobie sam tym nie robie bo tak lepiej. Spina przedstartowa pojawia się oczywka w ostatnią noc która dzięki temu że start mamy o 7 rano mogłaby być długa i była, nawet dosyć długa, bo praktycznie nie przespałem z niej nic co chwile budząc się i uświadamiając sobie że...o ja pierdola Ronda za 6-5-4-3-2 godziny, budzik, wstaje jakbym był na lekki kacu, śniadanie, chłopaki też się oragnizują pakujemy ostatnie rzeczy w plecaki, wychodzimy na start dosyć wcześnie bo jeszcze przed startem mają nam sprawdzać wyposażenie obowiązkowe. Na start idą z nami Asia i Marek, oni wystartują swój dystans o północy więc nie muszą w sumie tak długa spać teraz ;)
Strefa startu i sam start, taki że ciary przechodzą po plecach, niby to wszystko znam, bo tak oglądnąłem chyba wszystkie dostepne na jutubie filmiki o Rondzie, przeczytałem naście relacji ślęcząc ze słownikiem hiszpańsko-polskim po nocach, więc niby wiem że są bębny, wiem że są tancerze, wiem że są olbrzymie figury, wiem to wszystko, a jednak na żywo jest to tak niesamowite że... ciężko to opisać.

Kręcę się w strefie startowej, robie zdjęcia muzykom, Asia robi nam wspólną fotkę przed startem,

 Maro leci Artowi po pas z bidonem i żelami bo tak trcohę zamiast być z nim to został w domu o czym Art przekonałe sie jakies 10min przed startem ;) w końcu odliczanie i start!!!!
Ja od samego początku mam w głowie jedną myśl "nie ciśnij" a właściwie dwie myśli "KURWA nie ciśnij !!!", więc trzymając się ustaleń biegnę sobie spokojnie pewnie jakies 7min/km choc to asfalt i do lekko w dół, startując mówię do Arta że może polecimy sobie początek razem, a później zobaczymy, i tak rzeczywiście biegniemy jakieś 20metrów poźniej już Arta nie widziałem :)
Pierwsze podbiegi są lasami okołomiejskimi jakoś tak w sumie nie zwracałem na nie uwagi na wykresie bo przy całej reszcie wyglądały nijak no to szybciutko się okazało że to nijak to takie same kiepy jak wszystkie inne tyle tylko że są zaraz poza miastem i w lasach. Początek idzie sprawnie coś podbiegam coś podchodzę, cały czas tętno w tlenie, idzie lekko przyjemnie, plaża generalnie. Po wyjściu z lasów pokazuje się nieśmiało ogrom tych gór, a ja juz w tym miejscu staje z rozdziawioną japą, trzęsącymi rękoma wyciągam telefon i robię zdjęcie za zdjęciem, czasem łapie się na tym że mam w dupie ile ludzi mnie przy tym wyprzedza a ile nie, ładuje fote za fotą, tam jest tak pięknie że nie sposób inaczej.


Jednak po kilkunastu takich zdjęciach dochodzę do wniosku że chyba trzeba troche wyluzować bo jeśli tu robie już fote za fotą to jak wyjdę na grań to przecież mi kliszy nie starczy. Chowam tel i obiecuje sobie że do grani już go nie wyciągam... wyciągnąłem jeszcze tylko z dziesięć  razy :)


Pierwsze góry idą tak niepostrzeżenie że sam dziwie się gdy nagle okazuje się że ot tak jesteśmy na 2600m npm, chyba zachwyt tym teren i tym że z każdym krokiem odsłania sie nie tyle kolejna góra, co kolejny horyzont gór, i jeszcze jeden i jeszcze jeden, gór jest tyle że nie sposób ogarnąć tych horyzontów, moja czacha nie potrafi sobie z tym poradzić i po prostu idąc gapie się dookoła siebie jakbym pierwszy raz na oczy widział świat, ale tak się czuje właśnie dokładnie tak, jak myśląc że 3/4 życia przesiedziałam w górach, nagle okazuje się, że nie, nie koleżko góry to jest to, to co widziałeś wcześnie to jakieś popierdułki, góry to jest właśnie to :)

Pierwsze zbiegi wchodzą dosyć sprawnie, nie szalję na nich, raczej się hamuję niż rozpedzam, terenu przede mną na całe wieki więc nie ma po co się zarzynać na początku, zresztą trzeba zrobic kilka zdjęć oczywka więc wiadomo.
Dopiero w końcówce przyciskam trochę mocniej bo przed punktem jacyś kibice, jakiś photo to trzeba jednak coś pozbiegać i tuż przed punktem nagle jak grom a z jasnego nieba, nie wiadomo skąd i jak się przyczaiła, i dopomina się o swoje DWÓJKA, kurwa!!! ale czuje że to nie taka zwykła że coś z nią jest nie tak. Na razie zagłuszam ją bo wbiegam na punkt, próbuje ogarnąć zmysłami to wszystko co na nim jest ale nie dalej rady, arbuzy, melony, bany, pomarańcze, ciastka, czekolady, chorizo, kanapki z serem, z jamonem orzeszki i tryliard innych rzeczy, ja ładuje w siebie z pol kilo owców wypijam cole, dolewam bukłak i staram się szybko znaleźć krzaki.

Pierwsza dwójka od razu zakończona dwoma stoperanami, bo jak myślałem taka też była, nie do końca zwykła ;)
No nic nie ma co dramatyzować tak bywa często o ile nie zazwyczaj trzeba przeczekać i cisnąc powoli do nastepnego punktu. Generalnie tak sobie ten bieg rozkładałem w głowie, od punktu do punktu, nie kalkulować, nie liczyć miedzyczasów, nie nastawiać się nie kombinować, bo wszelkie wyliczenia oparte byłyby o nic, w życiu nie byłem w takich górach, w zyciu nie robiłem takiego dystansu, w życiu nie biegałem nigdzie niz w polandzie i jeszcze kilka tych w zyciu bym znalazł, więc strategia od punktu do punktu była jak najbardziej odpowiednia. Ten odcinek szedł już ciężko, żołądek nie do końca chciał to co ja chciałem, słońce powoli zaczynało przygrzewać, choc to jak na razie nie przeszkadzało mi w niczym, ale jakoś tak po tych 20km zeszło ze mnie za dużo powietrza, takie miałem wrażenie.

Do Arcalis docieramy pięknym terenem a samo Arcalis z przełęczy robi kolejne niesamowite ważnienie stacja narciarska w której kilka dni temu finiszował jeden z etapów Touru, miejsce które oglądałem tyle razy w TV na wyścigach kolarskich teraz biegnę tam na drugi bufet Rondy, to znaczy "biegnę" :)

 Na punkcie trochę chaosu sporo ludzi akurat sie tam przewija ja mam dalej żołądek wymięty i nie za bardzo wiem co jeść, jakaś cola, jakis arbuz, zjadłbym coś konkretnego ale nie wiem co, jem kanapke z serem ale to tak nie bardzo, dochodzi Jarek Haczyk, je rosół pytam "jaki ten rosół bo coś bym zjadł" mówi że spoko, ale że on nigdy z niczym nie ma problemów żołądkowych więc nie chce doradzać, w końcu biorę kilka łyków, jest spoko ale więcej na pierwszy raz nie chcę, Jarek wyciąga piwo, biorę łyka tankuję wodę i wychodzę taki trochę na wpół nie najedzony z punkty ale granica przyswajalności kurczyła się w zastraszającym tempie więc wolałem opuścić to miejsce, za punktem od razu kiepka, w sumie to norma więc nie ma co się dziwić więc sie nie dziwię, ten "bieg" generalnie składa sie z dwóch składowych: kiepa w górę, kiepa w dół i tyle, proste nie, po drodze oczywiście jest wszędobyliski i niezmienny, nie odpuszczający ani na metr wpierdol, taka krótka charakterystyka tegoż biegu :) po Arcalis pierwsze ładowanie suunto, tak sobie myślę kurwa szybko dwa punkty ledwie a ja już ładuje suunto, no nic taka zabawa ;)
Podejście jest piękne, dolina coraz więcej szczytów które z każdym metrem w górę odkrywają swoje oblicze, dalej nie jestem w stanie przejść na porządku dziennym do tego że może istnieć tyle gór w jednym miejscu. Dookoła wyciagi i kolejki narciarskie, a my wspinamy sie na 2700m npm.


Idzie dosyć sprawnie i szybko, ale to tam po raz pierwszy poczułem coś dziwnego. Wiedziałem że siłowo jestem do tego biegu przygotowany bardzo dobrze, zrobiłe ponad 100 kilometrów przewyższeń głównie w Tatrach, więc może siąść wszystko ale nie mają prawa siąść mi podejścia, a tu idę na ledwie 20tym którymś kilometrze i nie jestem w stanie oddychać, idę do góry nogi chcą, serducho ledwie ponad tlenem a ja czuję się jakby ktoś mi wstawił płytkę między płucami a ustami i powietrze nie dociera tam gdzie ma docierać, przelatuje mi przez myśl "wyskość?" ale jak do kurwy nędzy jestem na 2600m nie na 7600 nie na 5000 pierdolone 2600m, skoro trenuje cały czas powyżej dwójki to nie ma prawa mieć miejsca, to nie wysokość wiec co jest kurwa grane??? Nie wiem wychodzę na 2700 i na chwilę mam to w dupie bo jak oglądam się za siebie to szczena dzwoni o skłay widząc to co widzą oczy, odwracam się znowu za drugie siebie i to samo, odwracam się prawo też, w lewo dzwoni jeszcze bardziej JA PIERDOLE JAK TU JEST PIĘKNIE!!!! oczywka fotki :)


siku i zbiegamy w dół fajny zbieg delikatnie usypującym się piargiem takie lubię wiec mam na chwilę zapominam o tym durnym oddychaniu

 kolejnej górki na 2600 jakoś nie pamiętam ale to było tylko jakies 300m przewyższenia na 2km więc płasko ja nie lubie płaskiego więc mogło mi wylecieć z głowy. Zbiegamy pod Comapedrose, to gwóźdź programu na najbliższe dni więc już nie mogę się doczekać, zbieg trochę się dłużył początkowy stromy później w trawkach i leśnymi ścieżkami do punktu lotnego, podejscie które na wykresie wyglądało na biegowe, ale na wyglądaniu się skończyło :) w końcu dobiegamy do jeziorka i doliny z Refugi, te Refugi pirenejskie to temat na oddzielne posiady, są tak urokliwe i tak pikne że...naprawdę nie ma piękniejszego miejsca na ziemi, no nie wierzę żeby mogło być, nie ma na to szans.

Na punkcie spotykam Andrzeja pierwszego polaka, po wspólnym początku biegu z Artem, tym 20metrowym początku. Z Andrzejem znamy się z wiosennego Leśnika u Michała i Hania. Tankujemy jedzenie i picie do siebie i do plecaków, rozmawiamy o planach na ten start która to rozmowa przbiega mniej wiecej tak: "jak tam?" "nawet nieźle, a Ty?" "też nawet nieźle" "ukończysz?" "kurwa chciałbym, a Ty?" "kurwa no też bym chciał"  lejdisenddżentelmens Ronda :D wychodzimy z punktu, przewijamy się za pierwszą grzędę i dostajemy takim w morde windem ze prawie kładzie nas na ziemie, za jedną wantą leżą Francuzi i walczą z kurtkami które nie wspołpracują na tym wietrze, po prawej zbunkrowani Hiszpanie to samo, ja chowam się za ten po lewejm zakldam swoją wychodze ze skrytki i dostaje w łeb daszkiem pędzącym z prędkością światła :) przyciskam go do gleby swoim buciorem i słyszę po lewej, "merci" ,"luzik nie ma sprawy" ;)
Podjescie na Comapedrose to blisko 900m w pionie na niespelna 3km.


Jest piękne, nasłuchałem sie o nim sporo przed startem ale mi wchodzi dobrze, po drodze szukam odpowiedniej wanty na kolejna dwójkę, podejście idzie sprawnie i szybko, takie mam odczucia. Przed przełęczą wymijam kolesia siedzącego na głazie i słyszę "cześć" odwracam się pytam "siema, Polska" słyszę nie "Czechy" spox jak zwyczajowe "jak tam?" "spoko, może ukończę" hehe ;)

Podejście na przełęcz z głazów zamienia się w kruszyzne o naprawdę sporym nastromienu i wyjeżdżającą przy każdym stąpnięciu, idąc tak wszystko na kijach zastanawiam się jak ten jebaniec Kołodzijczyk daje tu rade bez kijów :D

przełecz!!!

widoki za miliard, ja pierdole, jeszcze kawałek i szczyt na szczycie jak każdego wita mnie muzyka Jegomościa grającego na dudach, piękne widok.... nie umiem go opisać więc wrzuce po prostu panorame 360 stopni (sprzęt Samsung Solid :P )





Jem siedzie sobie, oglądam widoki robie foty, wyprzedzają mnie kolejni ludzie mam to w dupie bo i tak wiem że zrobię ich na zbiegu, zabieram kilka kamyczkow ze szczytu i żegnam się z tą niesamowita górą.


Zbieg bardzo fajny lużźne piargi, ludzie schodzą dupą więc ja sobie tam spokojnie wszystko nadrabiam, gdzieś w 2/3  zbiegu kontem oka na dole na głazach widzę jak ktoś potyka się i słyszę tylk tępe uderzenia ciała o skałe, dobiegam Czech, ten z dołu, dwumetrowy, żyje, obdarty, trochę krwi, kije całe...ciśniemy :)
Droga do punktu Refugi Comapedrosa wiedzie zaśnieżonym brzegiem stawu, dalej lekkim i przyjemnym zbiegiem mała kiepka i punkt.

Ładny i urokliwy jak zawsze, tu pomału zaczyna kończyć się dzień, ale bardzo pomału, jakoś tak to działa tam że dzień przedłuża się bardzo długo poza zachód słońca ale z kolei rano o wile później robi sie jasno, w sumie to bez znaczenia. Z punktu od razu kiepa na Portella Sanfons 2600m npm, drugie ładowanie suunto a to dopiero 50km.

Idzie mi się już mega ciężko, dalej mam problem z oddychaniem i zwalniam do prędkości których chyba już bardzo dawno na podejściach u siebie nie notowałem, zaczynają wyprzedzać mnie ludzi pod górę, pierwszy raz na tym biegu, coś jest nie tak, głowa trochę siada spuszczam łeb i napieram jak pizda w tempie piechura z 80litrowym plecakiem.

W końcu wychodzimy na grań, jest piękna, jak na dłoni rozciąga się nasza ścieżka zbiegająca ciutw dół, podchodząca na kolejną kiepkę i dalej takim bieszczadzkim trochę terenem biegnąca wzdłóż grani i w dół na przełęcz. Michał później opowiadał o niej że właśnie taka fajna bieszczadzka i że się tam tak extra luźno biegło, przytaknąłem bo wstyd mi było się przyznać, że mi to tak nie do końca luźno, nie byłem w stanie tam biec praktycznie nic, stałem i nie wiedziałem o co chodzi i dlaczego po tak biegowym terenie, ja idę marszem, dlaczego wszyscy mnie wyprzedzają, dlaczego wyprzedza mnie kolejna dziewczyna i dlaczego te jebane nogi i jebane płuca nie chcą biec.


W końcu dochodzę jakiegoś kolesia, już zaczynam się cieszyć chociaż odrobinę bo kogoś w końcu wyprzedzam... wyprzedzam i owszem, tylko ledwie kolesia minąłem i słyszę za sobą że rzyga jak kot, brawo Jędruś jesteś super, hyper mocny, jedyne kogo wyprzedzasz to rzygający zawodnik.


Zbieg do przełęczy do lotnego punktu już mniej komfortowy wąska koleina w trawach skutecznie wykręca kostki i jakoś uniemożliwia mi już i tak żałosne do tej porty zbieganie, tutaj tez po raz pierwszy zaczynam czuć że na piętach pojawiają się bąble, ale na to akurat byłem gotowy i wiedziałem że prędzej czy poźniej się pojawią wiec mam to w dupie. Lekki trawers i punkt, tam słyszę a la izquierda, oki izquierda to izquierda i....kurwa mać!!! Takiego terenu to się nie spodziewałem kompletnie, zbieg momentami trawersami po trawie, krowich gównach tak sliskich ze nie sposób było poruszać się normalnie, zbieg bez kijów gleba, zbieg z kijami gleba, zejscie gleba znowu zbieg znowu gleba, z kijami gleba, którejś tam wywrotki nie wytrzymała odblaskowa tyczka organizatora, sorry Gerard, ale za ten zbieg to nawet nie za bardzo mi przykro że ją złamałem niechcący ;) nie wiem ile razy tam leżałem, przestałem liczyć, później już nawet przestałem kurwować i opierdalać moje terraclaw za to że ni chuja nie trzymają na tych trawskach. W końcu nawet takie zbiegi mają swój koniec, ten kończył się posrodku stada krów i koni :) aaa i po drodze wyprzedziły mnie kolejne dwie dziewczyny, świetnie. Podejście na punkt zabójczym stokiem narciarskinm, po takim zbiegu nie wiadomo co lepsze ten stok czy to co za plecami, generalnie jak był zbieg to marzyło sie już tylko o podejściu a w środku podejścia marzyło się już tylko o zbiegu i tak w kółko od kilkunastu godzin :) Wchodzę na punkt, podaje numer "tres tres zero" wychodzę z budynko na bufet i... kolejna rzecz której nie zrozumiałem, której nie rozumiem do dziś i ktróą spierdoliłem. dostałem takiego ataku zimna, telepki i trzeskawki ze nie byłem w stanie stać, jeść, mówić pić. Szybko uciekam z powrotem do budynku, przebieram sie w suchą koszulkę z długim rekawem ktorą miałem w plecaki, kurtkę, dziękuje sobie za trzymanie się zasady lepiej "nosić niż się prosić" i wyciągam długie przeciwdeszczowe spodnie ktore org w ostatniej chwili usunął z listy wyposażenia, buff na głowe, czołówka na głowę, rękawiczki, wychodze na pole do bufetu. I dupa, zimno mi jak diabli caly się trzese, wypijam jeden rosól, drugi, trzeci, stoję przy ogniu i nie ruszam sie od niego na krok a wciąż caly sie trzese. Do punktu przybiega Andrzej, gadamy chwile ustalamy ze idziemy razem do Marginedy bo tam ma byc jakis techniczny zbieg i lepiej we dwojke niz samemu. Wychodzimy z punktu już o czołówkach, ja trzęsę sie jak galareta i tak już zostanie do samego dołu. Z profilu wynika że zanim zbieg to jeszcze kiepa, idziemy wypatrując jej z lekka niepewnością, bo niby na profilu niewielka, ale już wiemy że to wcale nie musi oznaczać ze bedzie łatwa i w końcu jest. Ja pierdole ciągnie sie niemiłosiernie, klniemy z Andrzejem naprzemian z jakimiś pierdołami że tak trzeba aż w końcu milkniemy. Doczepia się do nas  francuz i mówi że on don't like race alone in the night, ok ziomuś no problem, tylko ze my nie race my zdychamy. Ale idziemy w trójkę właściwie wiele to nie zmienia bo i tak nikt sie nie odzywa. Zaczyna się gran i jej lekki trawers, z początku było niemal pewne że to szczyt i już tylko zbieg, ale ja juz kontem oka zobaczyłem czołówki po prawej stronie, jakieś 100m nad sobą, a zbieg jest po lewej, nie mowie nic o tym odkryciu, wychodzimy na grań i słyszę za sobą "kurwa mać, to już jest pojebane, miał być zbieg do chuja, a tu jeszcze kiepa w góre, ja pierdole!!!" hehe no cóż, Ronda :D w końcu Pic, zaczyna się zbieg, wychodząc z punktu liczylismy ze na 24 max bedziemy na przepaku, jest 24 z minutami a my dopiero zaczynamy zbieg, ja jakoś o nim nie wiedzialem za wiele ale po drodze dowiaduję się że jest "fchuj techniczny" łancuchy itp itd, no nic przełączam nao na mocniejsze świecenie i zaczynamy zbiegać lotny punkt, dziewczyna szczytuje numer i przy okazji słyszę "larga giro a la derecha luego a la izquierda y terreno un poco tecnico" oki gracias... venga, animo alez alez alez, aupa!!! no ok a ja sie turlam ślimaczym tempem, teren na początku niby tecnico ale poco a poco, biegnie przede mna jakaś mała Francuzka i ciągle mi pokazuje "pase, pase" mowie jej ze mi sie nie spieszy i ze luz niech leci pierwsza ja mam lepsza czołówke to jej z tyłu będę swiecił i tak dobiegamy do łancuchów, moze nie jakiś mega trudny ten teren, ale w sumie to nie wiem co jest na dole bo jest pierwsza w nocy, ja usiłuje łapac się tych łancuchów ale trzęsie mną tak ze wypadaja mi z rak dosłownie, wiec to pierdole i lece bez nich, w latwiejszym ternie zbiegam na kijach, w zyciu tego nei robilem ale tu to pomaga tylko ze czesto kije mi uslizguja i lecę na ryj, prosto na skały, zbieg ciagnie się w niskonczonosc, bable na pietach zaczynają coraz głośnie krzyczeć że im sie to nie podoba, ale je akurat mam w dupie, wpadamy na piarg, tylko nie taki tatrzanski tutaj piarg jjest wielkości kasku rowerowego i wszystko luźne, polowe zbocza wyjeżdża przy kazdym mocniejszym stapnieciu, a jak śmignął kołmnie troche wiekszy i cięży koleś ode mnie, to zjechało tego prawie z połowy góry. W końcu konczy sie techniczny teren i zaczyna jak to Michał dzien wczesniej powiedział "taki fajny beskidzki teren, mozna wyciągnąć nogi tylko ostrożnie nie dociskać za bardzo bo na dole moze sie okazać że nogi maja dość" biegne, biegne, biegnę 9 w porywach 8min na kilometr i sie coraz głosnie zastanawiam "gdzie jest ten kurwa niby beskidzki teren do wyciagnięcia nóg"!!!! ja go nie znalazłem do samego dołu, ale podobno był, dało się tam zbiegać, mówia to wszyscy z którymi rozmawiałem, ja toczyłem się tam 8min/km. W końcu w dole widzę światła, i pomaranczowych wolontariuszy, dobiegam "tres tres zero" i po francusku slysze cos ze Marginenda jest za quatro cos tam kilometrów. Tłumaczę to sobie że jeszcze 1/4 kilometra i przepak. No cóż jakośtak nie do końca bo to znaczyło 4 kilometry po drodze oczywka jeszcze mała kiepka i krety wijący sie zbieg z ciagłymi światłami miasta w dole nie przybliżającymi się ani o krok, trzy ostatnie gleby i w koncu asfalt i miasteczko. Doczłapuje do sali gimnastycznej i jestem wykonczony. Wchodzę telepiac się zabieram swój przepak, wypijam kubek coli siadam na ziemi na środku sali wypakowuje ciuchy ide sie przeplukac do lazienki ubieram sie we wszystko co mam, spodnie opaski, bluza kurtka, buff na glowe, pakuje plecak na wyjscie, podpinam suunto i nao do ładowania, w miedzy czasie przychodzi Andrzej zajmuje nam dwa łózka do kimy zjadam jeszcze jakiego arbuza, przykrywam się kocem i klade sie na drzemke, nastawiam budzik na 20min, trzesac sie niemiłosiernie usiluje zasnąc, dzwoni budzik, nastawiam kolejne 15min, zasypiam, dzwoni, kolejne 20min, zasypiam dzwoni, to jeszcze pol godziny, zasypiam, budzę sie po 10 minutach patrze na zegrek zbliza sie czwrta rano, trzeba wstawać. Wiąz jest mi zimno, i nie wiem co robić, w głowie coraz mocniej kwitnie mysl ktorej nei powinno byc w ogole "nie ukończę tego" zaczyna krzyczec coraz głośniej i natarczywiej a ja nie umiem jej powiedzieć "wydupcaj!!!" zwlekam sie z łóżka, szwendam sie po sali, jem pije, wychodzę na zewnatrz zimno mi, usiłuje przebiec kilkaset metrów, bez numerka wszystko zostało w sali, jest zimno, wracam, po plecak i numer, przy wejsciu rezygnuje Hiszpan Bask i Japończyk, biorę numer, podaje orgowi, odkleja chipa i koniec.
Siadam na ławce, wyjmuje folie nrc (brawo teraz) zawijam sie i zasypiam na siedząco, po niecalej godzinie budzi mnie bask "vamos el coche ya esta aqui."
Przed szóstą rano w sobotę sięgam po klucz pod wycieraczką wchodzę do pustego mieszkania...wszyscy biegną a Ty sie poddałeś. Kładę sie do łóżka i zasypiam, dostaje sms'a od Mara Lacheri (dzieki bracie) "Jedrek dajesz dajesz. My caly czas kibicujemy a ty masz napierac! Ogien w nogach!"...chce mi sie wyć...
Zrobiłem coś czego nigdy w życiu mi nie wolno było zrobić, poddałem bieg, poddałem się, nie umiałem w kluczowym momencie powiedzieć sobie czegoś co zawsze umiałem sobie powtarzać "skończ pierdolić, napieramy, wstajeszi nakurwiasz" nigdy sie nie scigałem o miejsca, zawsze mam to w dupie, nie tak traktuje swoje bieganie po górach na dlugich dystansach, traktuje je jako przygode i zabawe i chodzi tylko o dotarcie do mety i zobaczenia jak najwiecej jak naładniejszych gór. A tutaj straciłem jeden jedyny atut jaki miałem, nie wiem dlaczego nie wiem co się stało. Rozmaiwałem trcohe na ten temat z Michałem, który według mnie jest najwiekszym kozakiem od ultra wpierdolu w tym kraju  i Michał twierdzi ze to stres, napinka i niepotrzebne robienie sobie ciśnienia, być może, gdybym tam na gorze pokojarzył fakty to moze skonczyło by sie to inaczej. Dużo czasu minie zanim zrozumiem...ale zrozumiem za rok o tej samej porze.
Sobota 16 lipca 2016r. godzina ok 20:20 na mete przylatuje Michał, spóźniamy się z Asią i łapiemy go już tuż za linia mety jak człapie, powoli z Markiem do domu. Gratulujemy mu bardzo serdecznie, Michał patrząc błędnym wzrokiem gratuluje Asi 8 miejsca kobiet  w Celestrialu patrzy na mnie i mówi "co przejebany jest ten bieg nie?" drepczemy w czwórkę do domu, Michał ma ból wymalowany na każdym mięśniu twarzy, ledwie idzie, stopy nie maja chyba ani kawałka zdrowej skóry, totalnie zmięty i upierdolony do cna, ten koleś jest dla mnie kwintesencją ultrasa, nie ma nikogo z mocniejszą psychom w całym polandzie... widząc jak to się robi i co się robi będąc w takim stanie, uzmysławiam sobie jak wiele jeszcze nauki przede mną i patrząc na Michała w Ordino na mecie, obiecałem sobie ze już kurwa nigdy więcej, nigdy więcej nie wycofam się z trasy, dopóki nie będą musieli mnie zbierać z gleby.
Brawo kolego jesteś fchuj wielki !!!

P.S jak ktoś mi kiedyś powie że kalafiory na stopach są przejbane totalnie, to tylko uśmiechnę się pod nosem...kto widział ten wie ;)



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz