niedziela, 10 sierpnia 2014

Poniewierka na Chudym :)

09.08.2014


Drugie ultra, pierwsze indywidualnie.
Po Rzeźniku 3 tygodnie przerwy na leczenie kontuzji, czego rezultatem były tylko 3 tygodnie, które miałem na trening. Wiedziałem, że nie jestem przygotowany na ten bieg, otwartym pytaniem pozostawało jak bardzo nie jestem, a że istniał tylko jeden sposób na przekonanie się…piątek po południu ciśniemy do Rajczy :)
Idziemy do szkoły po pakiety, jest już sporo ludzi, dużo Pokojowego Patrolu, badamy miejscówki do spania i pytamy panią gdzie jest biuro bo my po pakiety, pani z Patrolu mówi nam, że w Rajczy…a my gdzie jesteśmy? W Ujsołach….mój błąd ;) lecimy po pakiety, wracamy do Ujsoł na nocleg, spotykamy znajomych, jest miło i przyjemnie, jedzenie, pakowanie się, odprawa, do spania. Spanie w salach lekcyjnych w szkołach ma swoje wady i zalety, kto spał to zna klimat, generalnie bardzo fajny klimat, dużo fajnych ludzi się poznaje, a że spania mało, co zrobić ;) o północy budzę się z półsnu z mega bólem dyni i czekam już tylko na drugą żeby wstawać. There is no time to cry we’ve got to fight ;)
Bułki z nutella, kawa, ubieranie sie i zły znak number one, podejście do „dwójki” jedno, drugie, trzecie, czwarte nie ma i nie będzie, to zawsze źle wróży ;)
Jedziemy do Rajczy na star, na miejscu rozgrzewka, romowy ze znajomymi, te starty w nocy są niesamowite 3…2…1…. Startujemy.
Początek asfaltem i już od pierwszych metrów czuje że coś nie tak, nie ma nóg, tłumaczę sobie że to przez ten asfalt i biegne swoje, sporo tego asfaltu było, ale taka jest trasa nie ma co marudzić. Wbiegamy w teren, wschód słońca w dole morze mgieł, jest pięknie, tylko te nogi….  Coś jest nie tak.
Przed pierwszym punktem kontrolnym gubimy trasę, trochę zamotki, ale szybko się odnajdujemy i biegniemy dalej.
Mija pierwsza godzina, czas gdzie zazwyczaj już wchodzę na obroty i już mi się dobrze biegnie, tutaj dupa, dalej mocy brak, ja coraz słabszy, wszystko idzie jak w zwolnionym tempie…tłumacze sobie że to przez ten asfalt, że jeszcze z godzinka i wszystko puści. Oczywiście za godzinkę nic nie puściło a było jeszcze ciężej, zaczęło świecić słońce, które tego dnia zabijało nas wszystkich, dosłownie zabijało.  Gdzieś około 20km rozwiązuje mi się po raz enty (i tak będzie robić już do mety) mój prawy but, zawiązując patrzę, a tam sznurówka trzyma się dosłownie na 3 nitkach, przetarta już prawie na amen, najpierw wkurw, ale później mój, już chyba wtedy ściorony ostro mózg mówi mi, że to nie jest taka zła sytuacja, a właściwie to jest całkiem zajebista bo jak się urwie to za 20km skręcisz sobie na krótką trasę hehe :) tak też założyłem, szczególnie że myśl o pobiegnięciu na trasę 50km+ nieodłącznie towarzyszyła mi od jakiegoś 5km biegu. Jak sznurówka się urywa to z czystym sumieniem skręcam na krótka.
Jednak najpierw trzeba się dostać jeszcze na ten 40km gdzie był rozbieg dystansów. Na podejściu pod Wielką Raczę dochodzę Zyźka, pytam jak tam, Zyziek mówi że super, ja mówię że źle się czuję i generalnie umieram, kije w ruch i idę do góry…do góry to był jedyny kierunek tego dnia akceptowany przez moje nogi. Coraz większy upał, ciągle chce mi się jeść, ale nic nie wchodzi, żele masakra kompletny odrzut, krówki jedna weszła ale też ledwie, na samą myśl o batonach już mi się chce rzygać nic, kompletnie nic, a jednak w żołądku ssie cały czas, zmuszam się pakuje żela, zapijam ile się da i jakoś usiedział w żołądku. Wielka Racza, kupuje cole, wypijam cale pół litra na raz i trochę stawia na nogi, na jakieś 2-3km. Masakra, patrzę na sznurówkę, oczywiście nie ma zamiaru się urwać. Wlokę się dalej, byle do bufetu. Nie wiele pamiętam z tego odcinka, tylko to że jak już zobaczyłem strzałkę kierującą na bufet z napisem 800m to… „ja tam kurwa nie dojdę” nie umiem kompletnie sobie tego wytłumaczyć byłem martwy, całkowicie totalnie zdechły ledwie szedłem a nie miałem w nogach jeszcze nawet maratonu. Wpadam na bufet, izo, woda, banan, arbuz, dopełniam bukłak i wybiegam na trase….no nie to nie ta bajka :) Wpełzuje  ze spuszczoną głową na bufet, zrzucam ten pieprzony plecak z ciężkim bukłakiem i kije, pije izo, jem arbuzy ile się da, banany, pomarancze, owoce to jedyna rzecz która mi wchodzi, próbuję jakieś ciastko, ale nie ma szans nie wejdzie. Dopełniam bukłak, pije izo, jem arbuzy i tak w nieskończoność, grzebie się na tym bufecie ile da rady, byleby tylko nie wychodzić na trasę, bo wiem że teraz zacznie się tam po prostu piekło pogodowe. Kontem oka widzę jak z bufetu wychodzi Justyna Żyszkowska(za późno Cię zobaczyłem Justyna ;) ) biorę jeszcze arbuza, napełniam bidon izo i wyczołguje się bufetu. Usiłuje truchtem wrócić na trasę, ale nie ma szans, nie dam rady biec. To idę to próbuje biec, 800m dłuży się niemiłosiernie…w końcu jestem z powrotem na trasie, która po bufecie zaczyna się podejściem jako że one jedyne mi idą…pozwala chwilę powisieć na kijach…42km rozejście tras w lewo krótka, godzinka z hakiem i jestem na mecie w prawo kolejne ponad 40km po górach i to ta trudniejsza część, które zajmą nie wiadomo ile jeszcze godzin, bo wszelkie wyliczenia tego dnia nie trzymają się kupy.

Po Rzeźniku miałem swojego rodzaju niedosyt, na biegu nie poczułem żadnej „ściany” żadnego odcięcia, żadnego kryzysu, krańcowego zmęczenia, bólu mięśni i umierania na trasie, walki z samym sobą, biegu tylko głową bo nic innego już nie działa, nie czułem tego na Rzeźniku, albo dlatego że byłem tak dobrze przygotowany, a raczej dlatego że był to po prostu fart debiutanta. Mam coś w sobie z kretyna i debila (w zasadzie to chyba całkiem sporo) i od dawna chciałem poczuć jak to wtedy jest. Wiedziałem, byłem pewien że jak skręcę w prawo to będę miał to wszystko tego dnia zagwarantowane w dawce mega;)

patrze na sznurówkę, jest cała….jednak gdzieś w głowie mam myśl że jak skręcę w prawo wielce prawdopodobne jest, że nie ukończę tego biegu…i co taki byłeś figo fago po Rzeźniku, że chcesz zobaczyć jak to jest umierać i łapać kryzys za kryzysem, a teraz jak ma szanse tego doświadczyc to po prostu uciekniesz na krótki dystans…przypominają mi się słowa Krzyśka na odprawie czy też starcie, że jak ktoś biegnie krótki dystans to dobrze by było żeby czuł się świeżo aż do Przegibka a później może dociskać, a jak ktoś biegnie długi to powinien czuć się świeżo i mieć moc do Oszusta, a pod tym podejściu można pomału mocniej dociskać. Ja primo zajechany czułem się już na podejściu na Rachowiec (10km trasy) segundo na bufet na Przegibku się czołgałem, do tercero Oszusta mam jeszcze 10km czuję się jak ścierwo…patrzę na sznurówkę… jest cała, strasznie miła dziewczyna na punkcie rozbiegowym uśmiecha się ładnie, robi fotki i mówi „do godziny 20 jeszcze kupa czasu, piękny dzień, co będziesz robił na tej mecie tyle czasu” :) hehe… odpowiadam jej że jak umrę gdzieś tam to leci mi piwo na mecie, mówi że ok…skręcam w prawo…przede mną ponad 40km zdychania.

Na początku nie jest zle, wmawiam sobie że teraz to już głowa musi puścić bo nie ma wyboru, już skręciłem nie ma przebacz także po prostu trzeba to przebiec i już. No niestety tak to nie zadziałało, upał coraz większy, nogi odmawiają posłuszeństwa, ide już nawet po płaskim bo nie dam rady biec. Oszust i trzy podejścia przed nim dają mi trochę wiary, bo do góry to jeszcze jakoś leci, zbiegi już na sztywnych nogach, po płaskim masakra. Zbieg do Glinki never ending story, tragedia, w Tatrach tydzień wcześniej obtarłem sobie mocno pachwiny, teraz mam tam jesień średniowiecza, boli i piecze na zmianę tak, że nie jestem w stanie iść, polewam to wodą, jakbym polał kwasem, ja pierdole, wyciągam sudocrem bo wziąłem go ze sobą, nie chcę tam nawet patrzeć smaruję…ale nic to nie daje, truchtam do tej pieprzonej Glinki na bufet a właściwie idę spiewając pod nosem „nie boli, nie boli, nie boli” hehe ;)  i chyba poskutkowało bo po jakiś 5km przestało boleć, to znaczy bolało i piekło ze znośnym natężeniem tak jak wszystko inne :) przed Glinką spotykamy Maćka Więcka utyka na jednej nodze podpierając się patykiem, pytamy co jest, mówi że coś ze stopą, schodzi do Glinki na bufet i zjeżdża do mety, przykre. W końcu bufet, nie jadłem już nic od 15km bo nie byłem w stanie, na bufecie BROWAR alk.free J zajebista rzecz!!! plus w końcu normalnie jedzenie bułki z szynka lub serem do wyboru, znowu po raz kolejny strzał w dziesiątkę zjadam dwie, pakuje jeszcze jedną do plecaka, pije uzupełniam bukłak, bidon w między czasie przyjeżdża koleżanka z punktu na rozbiegach dystansów… „masz jeszcze tylko jakieś 25km” , słowo tylko po 60km w nogach jest godne podkreślenia ;) śmiejemy się, jakaś fota, i trzeba iść.

Wychodząc z bufetu słyszę rozmowę Maćka z jakimś kumplem, Maciek od kilku minut siedzi na bufecie zrezygnowany i widać że boli go cholernie, kumpel pyta „co jest?” Maciek – „coś z kostką”, „Biegniesz dalej?”  „Ty no kurwa nie wiem, chyba spróbuje” hehe twardy gość :) wychodzę z bufetu, żar leje się z nieba i już wiem że to będzie agonia.
Podejście jeszcze jakoś idzie, wszystko co biegowe, czyli zbiegi i płaskie, gdzie powinienem pociskać z czasem do przodu u mnie nie funkcjonuje, mięśnie mam tak ubite, że nie jestem w stanie poruszać się szybciej niż marsz, masakra, usiłuje coś truchtać jak ktoś mnie dojdzie utrzymać się za nim, ale nie daje rady, wlokę się lwią część trasy sam. W końcu na podejściu dochodzę jakiegoś chłopaka, później drugiego, na zbiegu staram się trzymać za nimi, na płaskim usiłuje truchtać z nimi i nawet to jakoś działa, biegniemy dłuższą chwilę może z kilometr bez przechodzenia w marsz, to jest ogromny sukces, w którymś momencie na zbiegu odwracam się za siebie bo wydawało mi się że ktoś nas doszedł na zbiegu i tarasuje mu drogę swoim żałosnym zbiegiem, nie ma nikogo….jeb.. w ostatnie chwili zawisam na rękach żeby nie polecieć ryjem do bajora, wbiegłem centralnie w dupną kałużę, taką z gatunku tych wiecznych kałuż, po kolana siedzę w tym gównie… co to kurwa było… nie mam pojęcia. Wychodzę i idę dalej trochę bardziej śmierdzący zapewne ale wtedy miałem to głęboko w dupie. Reszta jest już totalną katastrofą od tego miejsca już praktycznie nic nie biegłem wszystko szedłem wisząc na kijach, nie byłem w stanie nic jeść, upał mnie zabijał a do mety było jeszcze ok. 20km, nie sprawdzałem już gps’a bo chyba bym siadł i już nie ruszył. Po kolejnym podejściu  (jedzeniu borówek) na Trzy Kopce trochę jakby odżyłem, po każdym podejściu wracało ciut wiary w siebie ale zbieg i płaskie szybko to torpedowały sprowadzając mnie do roli upodlonego do szpiku kości ;) Króciutki zbieg z Trzech Kopców usiłuje zbiegać do momentu aż nogi powiedzą basta, słyszę dziwny dźwięk za sobą, obracam się a tam jakiś koleś zaliczył totalnie nie przyjemną glebę. Z góry dobiega do niego inny zawodnik, ja podchodzę od dołu, Pan ok. 40-50lat mówi, że po prostu kompletnie jakby mu nogi ucięło, bezwładnie poleciał na twarz przekopyrtało go kilka razy i zatrzymał się kilka metrów niżej, twarz obita, śliwa pod okiem, ale na szczęście kolana całe, łokieć i przedramię rozwalone ale krew nie leje się zbyt dużo, opłukujemy to wodą, ja sobie uświadamiam ze w nocy wyjąłem z plecak opatrunki i plaster które zawsze mam w razie „W” w górach, wyjąłem bo ważą, tak.. ważą może z jakieś 100g debilu, a teraz mogłyby się przydać, na szczęście nie są niezbędne nie leje się aż tak bardzo, mówię że jak Pana żona zobaczy w domu z takim okiem to będzie bryndza ;) on na to że żona już dawno przestała komentować to co on wyprawia hehe ;) smiejemy się i biegniemy, to znaczy oni pobiegli ja się czołgałem dalej. Na Rysiankę złapałem tam już taką bombe i kryzys stodwudziestyczwarty tego dnia, że już nie wierzyłem że dojdę dziś na dół. Wtedy przypomniało mi się że mam w plecaku rękawki Julci i wykombinowałem sobie to tak, że muszę ruszyć swoje szacowne dupsko i iść na dół bo inaczej Jula będzie musiała siedzieć i czekać na swoje rękawki nie wiadomo do której ;) i to chyba zadziałało bo się podniosłem i zacząłem ostatni zbieg (także Julia dzięki wielkie bo niejako dzięki Tobie i Twoim rękawkom czas na mecie w sumie miałem całkiem niezły :) ) po drodze na Lipowskiej kupując jeszcze cole i fante. Zbieg był mordęgą, próbowałem zbiegać ale czwórki już tak bolały i były takie zbite, że kompletnie nie pracowały, stawy skokowe powykręcane na wszystkie strony, wydawało mi się że zaraz się po prostu urwą, but co chwilę mi się rozwiązywał, żar dalej lał się z nieba, jednocześnie chciało mi się jeść i chciało mi się rzygać, po drodzę znowu spotykam koleżankę z punktu rozdzielającego trasy, chwilę gadamy, śmiejemy się, jakaś fotka, pretekst żeby na chwilę się położyć na środku drogi, mówi że mam ok. 6km…6km normalnie nic, wówczas to było dla mnie jak 4 maratony razem wzięte ;)

przypominam sobie ze mam w plecaku mp3 jeszcze chyba troche baterii mu zostalo, wyciągam..metallica w uszach i jakoś dotarłem do ostatniego punktu, 2,5km do mety to już docisnę choćby na rękach :) ostatnie zbiegi jestem w stanie truchtac, chyba dlatego ze sa po łąkach, mijam jeszcze jednego zawodnika, wybiegam z za któregoś zakrętu i widzę od 9 sierpnia moją ulubioną wierzę kościelną …. w Ujsołach… meta, medal, koniec... który jak wiadomo zawsze jest początkiem ;)

p.s. bardzo fajna impreza, genialne tereny do biegania, bardzo dużo fajnych pozytywnych ludzi, spanie w szkole które ma swój niepowtarzalny urok, spotkanie ze znajomymi zawsze bardzo miłe, no jednym słowem biegi ultra rządzą :D

Chudy w liczbach:
ok85km ok 3300m up
HRav 145
HRmax 169
kcal 9444
miejsce 38 open czas 12h10min