niedziela, 10 sierpnia 2014

Poniewierka na Chudym :)

09.08.2014


Drugie ultra, pierwsze indywidualnie.
Po Rzeźniku 3 tygodnie przerwy na leczenie kontuzji, czego rezultatem były tylko 3 tygodnie, które miałem na trening. Wiedziałem, że nie jestem przygotowany na ten bieg, otwartym pytaniem pozostawało jak bardzo nie jestem, a że istniał tylko jeden sposób na przekonanie się…piątek po południu ciśniemy do Rajczy :)
Idziemy do szkoły po pakiety, jest już sporo ludzi, dużo Pokojowego Patrolu, badamy miejscówki do spania i pytamy panią gdzie jest biuro bo my po pakiety, pani z Patrolu mówi nam, że w Rajczy…a my gdzie jesteśmy? W Ujsołach….mój błąd ;) lecimy po pakiety, wracamy do Ujsoł na nocleg, spotykamy znajomych, jest miło i przyjemnie, jedzenie, pakowanie się, odprawa, do spania. Spanie w salach lekcyjnych w szkołach ma swoje wady i zalety, kto spał to zna klimat, generalnie bardzo fajny klimat, dużo fajnych ludzi się poznaje, a że spania mało, co zrobić ;) o północy budzę się z półsnu z mega bólem dyni i czekam już tylko na drugą żeby wstawać. There is no time to cry we’ve got to fight ;)
Bułki z nutella, kawa, ubieranie sie i zły znak number one, podejście do „dwójki” jedno, drugie, trzecie, czwarte nie ma i nie będzie, to zawsze źle wróży ;)
Jedziemy do Rajczy na star, na miejscu rozgrzewka, romowy ze znajomymi, te starty w nocy są niesamowite 3…2…1…. Startujemy.
Początek asfaltem i już od pierwszych metrów czuje że coś nie tak, nie ma nóg, tłumaczę sobie że to przez ten asfalt i biegne swoje, sporo tego asfaltu było, ale taka jest trasa nie ma co marudzić. Wbiegamy w teren, wschód słońca w dole morze mgieł, jest pięknie, tylko te nogi….  Coś jest nie tak.
Przed pierwszym punktem kontrolnym gubimy trasę, trochę zamotki, ale szybko się odnajdujemy i biegniemy dalej.
Mija pierwsza godzina, czas gdzie zazwyczaj już wchodzę na obroty i już mi się dobrze biegnie, tutaj dupa, dalej mocy brak, ja coraz słabszy, wszystko idzie jak w zwolnionym tempie…tłumacze sobie że to przez ten asfalt, że jeszcze z godzinka i wszystko puści. Oczywiście za godzinkę nic nie puściło a było jeszcze ciężej, zaczęło świecić słońce, które tego dnia zabijało nas wszystkich, dosłownie zabijało.  Gdzieś około 20km rozwiązuje mi się po raz enty (i tak będzie robić już do mety) mój prawy but, zawiązując patrzę, a tam sznurówka trzyma się dosłownie na 3 nitkach, przetarta już prawie na amen, najpierw wkurw, ale później mój, już chyba wtedy ściorony ostro mózg mówi mi, że to nie jest taka zła sytuacja, a właściwie to jest całkiem zajebista bo jak się urwie to za 20km skręcisz sobie na krótką trasę hehe :) tak też założyłem, szczególnie że myśl o pobiegnięciu na trasę 50km+ nieodłącznie towarzyszyła mi od jakiegoś 5km biegu. Jak sznurówka się urywa to z czystym sumieniem skręcam na krótka.
Jednak najpierw trzeba się dostać jeszcze na ten 40km gdzie był rozbieg dystansów. Na podejściu pod Wielką Raczę dochodzę Zyźka, pytam jak tam, Zyziek mówi że super, ja mówię że źle się czuję i generalnie umieram, kije w ruch i idę do góry…do góry to był jedyny kierunek tego dnia akceptowany przez moje nogi. Coraz większy upał, ciągle chce mi się jeść, ale nic nie wchodzi, żele masakra kompletny odrzut, krówki jedna weszła ale też ledwie, na samą myśl o batonach już mi się chce rzygać nic, kompletnie nic, a jednak w żołądku ssie cały czas, zmuszam się pakuje żela, zapijam ile się da i jakoś usiedział w żołądku. Wielka Racza, kupuje cole, wypijam cale pół litra na raz i trochę stawia na nogi, na jakieś 2-3km. Masakra, patrzę na sznurówkę, oczywiście nie ma zamiaru się urwać. Wlokę się dalej, byle do bufetu. Nie wiele pamiętam z tego odcinka, tylko to że jak już zobaczyłem strzałkę kierującą na bufet z napisem 800m to… „ja tam kurwa nie dojdę” nie umiem kompletnie sobie tego wytłumaczyć byłem martwy, całkowicie totalnie zdechły ledwie szedłem a nie miałem w nogach jeszcze nawet maratonu. Wpadam na bufet, izo, woda, banan, arbuz, dopełniam bukłak i wybiegam na trase….no nie to nie ta bajka :) Wpełzuje  ze spuszczoną głową na bufet, zrzucam ten pieprzony plecak z ciężkim bukłakiem i kije, pije izo, jem arbuzy ile się da, banany, pomarancze, owoce to jedyna rzecz która mi wchodzi, próbuję jakieś ciastko, ale nie ma szans nie wejdzie. Dopełniam bukłak, pije izo, jem arbuzy i tak w nieskończoność, grzebie się na tym bufecie ile da rady, byleby tylko nie wychodzić na trasę, bo wiem że teraz zacznie się tam po prostu piekło pogodowe. Kontem oka widzę jak z bufetu wychodzi Justyna Żyszkowska(za późno Cię zobaczyłem Justyna ;) ) biorę jeszcze arbuza, napełniam bidon izo i wyczołguje się bufetu. Usiłuje truchtem wrócić na trasę, ale nie ma szans, nie dam rady biec. To idę to próbuje biec, 800m dłuży się niemiłosiernie…w końcu jestem z powrotem na trasie, która po bufecie zaczyna się podejściem jako że one jedyne mi idą…pozwala chwilę powisieć na kijach…42km rozejście tras w lewo krótka, godzinka z hakiem i jestem na mecie w prawo kolejne ponad 40km po górach i to ta trudniejsza część, które zajmą nie wiadomo ile jeszcze godzin, bo wszelkie wyliczenia tego dnia nie trzymają się kupy.

Po Rzeźniku miałem swojego rodzaju niedosyt, na biegu nie poczułem żadnej „ściany” żadnego odcięcia, żadnego kryzysu, krańcowego zmęczenia, bólu mięśni i umierania na trasie, walki z samym sobą, biegu tylko głową bo nic innego już nie działa, nie czułem tego na Rzeźniku, albo dlatego że byłem tak dobrze przygotowany, a raczej dlatego że był to po prostu fart debiutanta. Mam coś w sobie z kretyna i debila (w zasadzie to chyba całkiem sporo) i od dawna chciałem poczuć jak to wtedy jest. Wiedziałem, byłem pewien że jak skręcę w prawo to będę miał to wszystko tego dnia zagwarantowane w dawce mega;)

patrze na sznurówkę, jest cała….jednak gdzieś w głowie mam myśl że jak skręcę w prawo wielce prawdopodobne jest, że nie ukończę tego biegu…i co taki byłeś figo fago po Rzeźniku, że chcesz zobaczyć jak to jest umierać i łapać kryzys za kryzysem, a teraz jak ma szanse tego doświadczyc to po prostu uciekniesz na krótki dystans…przypominają mi się słowa Krzyśka na odprawie czy też starcie, że jak ktoś biegnie krótki dystans to dobrze by było żeby czuł się świeżo aż do Przegibka a później może dociskać, a jak ktoś biegnie długi to powinien czuć się świeżo i mieć moc do Oszusta, a pod tym podejściu można pomału mocniej dociskać. Ja primo zajechany czułem się już na podejściu na Rachowiec (10km trasy) segundo na bufet na Przegibku się czołgałem, do tercero Oszusta mam jeszcze 10km czuję się jak ścierwo…patrzę na sznurówkę… jest cała, strasznie miła dziewczyna na punkcie rozbiegowym uśmiecha się ładnie, robi fotki i mówi „do godziny 20 jeszcze kupa czasu, piękny dzień, co będziesz robił na tej mecie tyle czasu” :) hehe… odpowiadam jej że jak umrę gdzieś tam to leci mi piwo na mecie, mówi że ok…skręcam w prawo…przede mną ponad 40km zdychania.

Na początku nie jest zle, wmawiam sobie że teraz to już głowa musi puścić bo nie ma wyboru, już skręciłem nie ma przebacz także po prostu trzeba to przebiec i już. No niestety tak to nie zadziałało, upał coraz większy, nogi odmawiają posłuszeństwa, ide już nawet po płaskim bo nie dam rady biec. Oszust i trzy podejścia przed nim dają mi trochę wiary, bo do góry to jeszcze jakoś leci, zbiegi już na sztywnych nogach, po płaskim masakra. Zbieg do Glinki never ending story, tragedia, w Tatrach tydzień wcześniej obtarłem sobie mocno pachwiny, teraz mam tam jesień średniowiecza, boli i piecze na zmianę tak, że nie jestem w stanie iść, polewam to wodą, jakbym polał kwasem, ja pierdole, wyciągam sudocrem bo wziąłem go ze sobą, nie chcę tam nawet patrzeć smaruję…ale nic to nie daje, truchtam do tej pieprzonej Glinki na bufet a właściwie idę spiewając pod nosem „nie boli, nie boli, nie boli” hehe ;)  i chyba poskutkowało bo po jakiś 5km przestało boleć, to znaczy bolało i piekło ze znośnym natężeniem tak jak wszystko inne :) przed Glinką spotykamy Maćka Więcka utyka na jednej nodze podpierając się patykiem, pytamy co jest, mówi że coś ze stopą, schodzi do Glinki na bufet i zjeżdża do mety, przykre. W końcu bufet, nie jadłem już nic od 15km bo nie byłem w stanie, na bufecie BROWAR alk.free J zajebista rzecz!!! plus w końcu normalnie jedzenie bułki z szynka lub serem do wyboru, znowu po raz kolejny strzał w dziesiątkę zjadam dwie, pakuje jeszcze jedną do plecaka, pije uzupełniam bukłak, bidon w między czasie przyjeżdża koleżanka z punktu na rozbiegach dystansów… „masz jeszcze tylko jakieś 25km” , słowo tylko po 60km w nogach jest godne podkreślenia ;) śmiejemy się, jakaś fota, i trzeba iść.

Wychodząc z bufetu słyszę rozmowę Maćka z jakimś kumplem, Maciek od kilku minut siedzi na bufecie zrezygnowany i widać że boli go cholernie, kumpel pyta „co jest?” Maciek – „coś z kostką”, „Biegniesz dalej?”  „Ty no kurwa nie wiem, chyba spróbuje” hehe twardy gość :) wychodzę z bufetu, żar leje się z nieba i już wiem że to będzie agonia.
Podejście jeszcze jakoś idzie, wszystko co biegowe, czyli zbiegi i płaskie, gdzie powinienem pociskać z czasem do przodu u mnie nie funkcjonuje, mięśnie mam tak ubite, że nie jestem w stanie poruszać się szybciej niż marsz, masakra, usiłuje coś truchtać jak ktoś mnie dojdzie utrzymać się za nim, ale nie daje rady, wlokę się lwią część trasy sam. W końcu na podejściu dochodzę jakiegoś chłopaka, później drugiego, na zbiegu staram się trzymać za nimi, na płaskim usiłuje truchtać z nimi i nawet to jakoś działa, biegniemy dłuższą chwilę może z kilometr bez przechodzenia w marsz, to jest ogromny sukces, w którymś momencie na zbiegu odwracam się za siebie bo wydawało mi się że ktoś nas doszedł na zbiegu i tarasuje mu drogę swoim żałosnym zbiegiem, nie ma nikogo….jeb.. w ostatnie chwili zawisam na rękach żeby nie polecieć ryjem do bajora, wbiegłem centralnie w dupną kałużę, taką z gatunku tych wiecznych kałuż, po kolana siedzę w tym gównie… co to kurwa było… nie mam pojęcia. Wychodzę i idę dalej trochę bardziej śmierdzący zapewne ale wtedy miałem to głęboko w dupie. Reszta jest już totalną katastrofą od tego miejsca już praktycznie nic nie biegłem wszystko szedłem wisząc na kijach, nie byłem w stanie nic jeść, upał mnie zabijał a do mety było jeszcze ok. 20km, nie sprawdzałem już gps’a bo chyba bym siadł i już nie ruszył. Po kolejnym podejściu  (jedzeniu borówek) na Trzy Kopce trochę jakby odżyłem, po każdym podejściu wracało ciut wiary w siebie ale zbieg i płaskie szybko to torpedowały sprowadzając mnie do roli upodlonego do szpiku kości ;) Króciutki zbieg z Trzech Kopców usiłuje zbiegać do momentu aż nogi powiedzą basta, słyszę dziwny dźwięk za sobą, obracam się a tam jakiś koleś zaliczył totalnie nie przyjemną glebę. Z góry dobiega do niego inny zawodnik, ja podchodzę od dołu, Pan ok. 40-50lat mówi, że po prostu kompletnie jakby mu nogi ucięło, bezwładnie poleciał na twarz przekopyrtało go kilka razy i zatrzymał się kilka metrów niżej, twarz obita, śliwa pod okiem, ale na szczęście kolana całe, łokieć i przedramię rozwalone ale krew nie leje się zbyt dużo, opłukujemy to wodą, ja sobie uświadamiam ze w nocy wyjąłem z plecak opatrunki i plaster które zawsze mam w razie „W” w górach, wyjąłem bo ważą, tak.. ważą może z jakieś 100g debilu, a teraz mogłyby się przydać, na szczęście nie są niezbędne nie leje się aż tak bardzo, mówię że jak Pana żona zobaczy w domu z takim okiem to będzie bryndza ;) on na to że żona już dawno przestała komentować to co on wyprawia hehe ;) smiejemy się i biegniemy, to znaczy oni pobiegli ja się czołgałem dalej. Na Rysiankę złapałem tam już taką bombe i kryzys stodwudziestyczwarty tego dnia, że już nie wierzyłem że dojdę dziś na dół. Wtedy przypomniało mi się że mam w plecaku rękawki Julci i wykombinowałem sobie to tak, że muszę ruszyć swoje szacowne dupsko i iść na dół bo inaczej Jula będzie musiała siedzieć i czekać na swoje rękawki nie wiadomo do której ;) i to chyba zadziałało bo się podniosłem i zacząłem ostatni zbieg (także Julia dzięki wielkie bo niejako dzięki Tobie i Twoim rękawkom czas na mecie w sumie miałem całkiem niezły :) ) po drodze na Lipowskiej kupując jeszcze cole i fante. Zbieg był mordęgą, próbowałem zbiegać ale czwórki już tak bolały i były takie zbite, że kompletnie nie pracowały, stawy skokowe powykręcane na wszystkie strony, wydawało mi się że zaraz się po prostu urwą, but co chwilę mi się rozwiązywał, żar dalej lał się z nieba, jednocześnie chciało mi się jeść i chciało mi się rzygać, po drodzę znowu spotykam koleżankę z punktu rozdzielającego trasy, chwilę gadamy, śmiejemy się, jakaś fotka, pretekst żeby na chwilę się położyć na środku drogi, mówi że mam ok. 6km…6km normalnie nic, wówczas to było dla mnie jak 4 maratony razem wzięte ;)

przypominam sobie ze mam w plecaku mp3 jeszcze chyba troche baterii mu zostalo, wyciągam..metallica w uszach i jakoś dotarłem do ostatniego punktu, 2,5km do mety to już docisnę choćby na rękach :) ostatnie zbiegi jestem w stanie truchtac, chyba dlatego ze sa po łąkach, mijam jeszcze jednego zawodnika, wybiegam z za któregoś zakrętu i widzę od 9 sierpnia moją ulubioną wierzę kościelną …. w Ujsołach… meta, medal, koniec... który jak wiadomo zawsze jest początkiem ;)

p.s. bardzo fajna impreza, genialne tereny do biegania, bardzo dużo fajnych pozytywnych ludzi, spanie w szkole które ma swój niepowtarzalny urok, spotkanie ze znajomymi zawsze bardzo miłe, no jednym słowem biegi ultra rządzą :D

Chudy w liczbach:
ok85km ok 3300m up
HRav 145
HRmax 169
kcal 9444
miejsce 38 open czas 12h10min


poniedziałek, 14 lipca 2014

3 tygodnie

trzy tygodnie...tyle trwało moje wychodzenie z kontuzji i tyle mam mniej więcej czasu do następnego startu.
mam nadzieję, że kolejna już kontuzja za mną i najgorsze co po niej pozostało to kompletny spadek formy,  i 2 kilo za dużo na wadze :)
trzy tygodnie do Chudego... vamos!!!

środa, 25 czerwca 2014

XI Bieg Rzeźnika - relacja, a raczej coś a'la relacja :)



Rzeźnik, pierwsze ultra 

Jakim biegiem jest Rzeźnik wiedzą wszyscy, owiany legendą, obiecujący niesamowitą przygodę, troszkę mityczny i zawsze troszkę niedostępny.
Ja o Rzeźniku pierwszy raz usłyszałem kilka ładnych lat temu, jeszcze za czasów gdy ścigałem się na szosie z nadzieją że kiedyś wystartuję TdF ;) no cóż TdF nie pojechałem, na szosie już nie startuję, a jako że zawsze fascynował mnie długotrwały wysiłek, najdłuższe z możliwych do wyboru opcje tras na wyścigach to przesiadłem się na biegi ultra po górach. Góry to mój naturalny teren, więc wszystko zdawało się być w jak najlepszym porządku i na swoim miejscu.
Zapisy z trudnościami, ale kto ich nie ma na Rzeźniku, udało się przepchać, najpierw miałem biec w mixach, poźniej po małych roszadach na półtorej miesiąca przed biegiem okazało się, że jednak w mixach nie pobiegnę, a z kolegą, doświadczonym już ultrasem.
Przygotowania generalnie bez jakiś większych planów, po prostu chciałem na ile to tylko możliwe nabijać kilometrów w górach. Na początku nachodziły mnie szalone pomysły układania jakiegoś planu treningowe, interwały, tempa, szybkość itd. Itp. Ale z czasem dosyć szybko dotrało do mnie, że właśnie te całe plany i trzymanie się ich na upartego zabiły we mnie radość ze ścigania się w kolarstwie, dlatego też szybko odrzuciłem wszelkie pomysły o przygotowywaniu się wedle planu, plan był jeden ile tylko się da kilometrów zarówno horyzontalnie, jak i w pionie ;)
Zimę postanowiłem spędzić głownie na fokach, to świetny sport, który kocham i który zajawił mnie na maxa, a który totalnie nadaje się do trenowania w zimie pod wszystko, nie tylko pod biegi ultra.
Zima jaka była każdy z nas wie, więc generalnie początek na fokach, środek na bieganiu z buta od stycznia kontuzja której nabawiłem się na wspinaniu a która napędziła mi niezłego stracha wyeliminowała mnie na dobry miesiąc z jakichkolwiek czynności ruchowych, co w moim przypadku oznacza już myśli samobójcze i wali mój cały świat, przeżyłem ten miesiąc, nie wiem jak ale przeżyłem.
Później jeszcze kilka tygodni na fokach przeplatanych bieganiem, aż kolano całkowicie doszło do siebie i dzida biegamy po górach, do startu kontrolnego czyli maratonu górskiego Wielka Prehyba w Szczawnicy.
Poszedł dobrze, nad wyraz dobrze, przynajmniej w moim odczuciu.
Biegamy dalej po maratonie z małą kontuzją jakieś naciągniećie przywodziciela czy cos w tym stylu, bo oczywiście nie zdiagnozowane do konca i leczone „bieganiem”.
Po drodze Półmaraton Mustanga, Marduła w roli zamykającego trase, kilk wybiegan w Tatrach, ciężki tydzień tuż przed samym Rzeźnikiem, źle przespana noc przed wyjazdem w Bieszczady, kiepskie z tego powodu samopoczucie przez całą drogę do Cisnej i w końcu około południa 19 czerwca w Boże Ciało meldujemy się na Orliku w Cisnej.
Od samego początku spodobało mi się to miejsce, w sensie samej Cisnej Bieszczad atmosfery ludzi, wszystkiego.
Miałem dobry nastrój wiedziałem gdzieś tam w środku że to będzie dobry bieg.
Kwatera, odbiór pakietów, pakowanie przepaków, oddanie przepaków, odprawa….nie wróć nie zostaliśmy na odprawę, browar, kwatera spanie.

Spanie to na wyrost bo ja zasnąłem ok. 23 a o północy już obudził mnie Adaś że pora się zbierać. Ubieranie, samochód, Cisna, zimno, kawa, zimno, autokary przejazd do Komańczy, już było mi obojętne czy będzie padało czy nie, kima w autobusie, jesteśmy…. Niesamowity klimat, 3 nad ranem, czołówki, rozgrzewający się zawodnicy, cały tłum zawodników, i te bębny, mistyczne, niesamowicie brzmiące w tym miejsu, w tych okolicznościach i o tej porze, to uczucie zapamiętam już do końca życia.
Ustawiamy się w sektorach jakieś pogaduchy z ludźmi dookoła, są i znajomi, bardziej Adama niż moi, ale już w sumie moi też, bo to jednak wielka rodzina i po dwóch zamienionych słowach czujesz się jakbyś z każdym znał się od dawna. Odliczanie, strzał ze strzelby lecimy.
Początkowe kilometry asfaltem, co chwilę muszę stopować Adama i mówić mu żeby nie cisnął tak mocno, że to dopiero początek itp. itd. Standardowe bzdury na początku, ale w głowie tylko jedna myśl, jak on jest tak silny i będziemy biegli takim tępem cały bieg to ja go skończę, jak dobrze pójdzie, gdzieś pod Smerekiem totalnie martwy i zmielony z glebą…. Krówka, sięgam do kieszeni po krówkę, jest dobrze.
No nic to w końcu wbiegamy w teren, góra dół, pogaduszki, deszcz, raz mocniejszy raz słabszy śmichy trochę mocne tempo ale czuje się dobrze cieszę się że tam jestem, ciągle jakoś chyba nie do końca dociera do mnie ze wlasnie biegnę to swoje pierwsze wymażone ultra…. Krówka…. Lecimy, jakoś chyba bez historii większej pierwszy odcinek do Zebraka, po prostu wbiagmy na punkt, woda Izo, ja w krzaki, mamy 2 godziny zapasu przed końcem limitu, lecimy dalej.  Do Cisnej na razie spokojnie, trzymamy swoje tempo, wszystko co do góry idziemy resztę truchtamy, gdzieś przed Cisną pojawia się świetny błotny i trochę techniczny zbieg pod wyciągiem, uwielbiam takie, więc puszczam wodze i cisnę na dół, kocham te zbiegi, na dole czekam na Adasia i już razem spokojnie przez Bacówkę pod Honem , gdzie mój partner zatrzymuje się na sekundę żeby napić się wódeczki z turystami, twierdzi że niby była tam woda nie WÓDA, ale jakoś mu nie wierzę hehe ;) krówka…
Ciśniemy asfaltowym zbiegiem wprost na przepak w Cisnej, po drodze ustalając co i jak robimy po kolei, żeby nie zabawić tam za dużo czasu. Tak więc Adaś ogarnia wór z przepaku, ja lecę w kibel bo znowu „dwójka” (trochę zaczyna mnie to niepokoić, ale co zrobić) później ja dobiegam po swoje rzeczy z wora, dolewamy bukłaki na fulla bo od Cisnej do kolejnego przepaku to najdłuższy odcinek ponad 24 km, wbiegamy na przepak krzyczymy swój numer, ktoś tam szykuje nasz wór, ja lece do kibla…kolejka, odpuszczam wracam z powrotem, „dwójka” będzie w krzakach, tak lepiej i szybciej ;) pić, zapakować żarcie, zostawić czołówkę, niepotrzebne rzeczy, bukłak, kije kabanosy w rękę i lecimy. Szybko sprawnie i generalnie jak na pit stopie w F1 takie były założenia, nie siedzimy na przepakach jak najszybciej się da załatwiamy co mamy załatwić i dzida dalej ;)
Tuż za przepakiem coś mi się stało z myśleniem i jak kompletny debil zamiast lecieć obok torów co czyniłem na początku coś mnie podkusiło i wbiegłem na te mokre drewniane gówniane części które są pomiędzy szynami, niewiele brakło a kończyłbym tam Rzeźnika J nic to zbiegamy z torów, krzaki, „dwójka” popuściło…. widzę podejście na Jasło, jestem w swoim żywiole w moim terenie, grapa do góry, to jest to co kocham, kije w ruch i zaczynamy wspinaczkę pod Jasło. Im dalej w górę to coraz więcej epitetów, epitetów w stylu „pierdolona sztajfa” „ja jebie” „kurwa kiedy się to kończy” itp. itd. 




Uśmiecham się delikatnie pod nosem bo mi ten teren pasuje, i jest mi dobrze tam, mobilizuje trochę chłopaków „że tu jest płasko i że w ogóle bajabongo” Adasiowi mówię że nie takie grapy robił na wybieganiach w Tatrach i ciśniemy, generlenia chcemy utrzymać te nasze 2h zapasu do końca limitów na każdym punkcie…. Krówka…. Kolejny odcinek w stałym niezmiennym stylu do góry marsz wszystko inne truchtamy, na zbiegach radze sobie o wiele lepiej, bo je lubię i jeszcze nigdy się na nich nie rozwaliłem, więc na razie mnie umysł nie hamuje to sobie cisnęła dół ciesząc się i bawiąc zbiegami na dole czekam na Adasia, który bardzo fajnie trzyma i nadaje tempo na płaskich i delikatnie wznoszących się, generalnie biegowych odcinkach, które mi za bardzo nie wychodzą. Gdzieś tam na tym odcinku nachodzi mnie myśl że ja to chyba generalnie nie za bardzo umiem biegać, umiem napierać mocno pod góre do pełnego wyrzygu zbiegi też mi nie najgorzej wychodzą, szczególnie te techniczne i karkołomne gdzie ludzie wyprawiają jakieś dziwne rzeczy z kijami i generalnie idą na dupie, ale odcinki typowo biegowe kompletnie mi nie leżą, nie mam rytmu gubię się tam i tylko wypatruje kiedy pojawi się kolejne podejście….na szczęście jesteśmy w górach i takowych jest dosyć sporo :) ….krówka…. Biegniemy dalej, generalnie wszystko ok, jakby coraz mniej gadamy ze sobą lae tak poza tym to wszystko gra, z każdym kilometrem zapala się w głowie coraz jaśniej lampka z napisem Droga Mirka. Naczytałem i nasłuchałem się o niej sporo, i wiem że jak tylko na niej stanę to polecą wszelkiej maści epitety i przekleństwa na jakie będzie mnie stać po mniej wiecej 47km biegu. Na razie ciśniemy, częstotliwość występowana podczas rozmów słów droga Mirka zdradza, że to już gdzieś tutaj, w końcu ktoś mówi ostatni zbieg i Droga Mirka, ostatni zbieg…patrzę, fajny techniczny dosyć trudny, to myślę przycisnę sobie na dół żeby chociaż tyle przyjemności sobie sprawić przed czekającą nas Golgotą. Tak też robię, szybko sprawnie, całkiem technicznie w dół, wybiegam z lasu, patrzę w lewo i…..kurwa mać, szerokie, płaskie jak stół gówno i tak prze ok. 9km, i już wiem co tam się będzie działo J dobiega Zyziek po jego minię widzę że myśli to samo co ja czyli mamy kurwa mać do kwadratu, a właściwie do sześcianu albo i więcej bo generalnie od każdej zbiegającej pary padają te same słowa, gdzieniegdzie wplecione „ja pierdolę” czy też zabłąkane „ja jebie”. No nic na razie idziemy nikomu nie chce się nawet truchtać, ale jednak po chwili zgodnie dochodzimy do wniosku ze trzeba to przecierpiec i jak będziemy truchtac to szybciej minie….krówka…. tak tez robimy noga za noga po tym płaskim, kompletnie to nie idzie, nogi jakby zapomniały jak to jest mieć płaski teren pod stopami, truchtamy, zakręt i….kurwa mać po raz drugi, nie dosyć ze dalej szeroko, płasko jak stół to jeszcze asfalt jakiś się pokazuje, masakra, idziemy, ustalamy ze idziemy 5 min pozniej truchtamy, truchtamy idziemy, idziemy, truchtamy idziemy i tak w nieskończoność, gdzieś w połowie zjadam żela z kofeiną który totalnie mi nie wszedł, nie wiele brakło a rzygałbym idąc bo nawet mi się nie chciało schodzić gdzieś w bok z tego asfaltu, jakoś utrzymałem go w sobie, ale uczucie wyrzygu tego gówna miałem już do samych ustrzyk… pokazuje się coraz więcej ludzi, myślę może już nie daleko, jakaś pani mów 5min ja mówię chłopaka że oni zawsze się rozjeżdżają z rzeczywistością ;) będzie 10 jak nie 15min, jednak było chyba 7 J przepak Smerek, koniec Drogi Mirka w końcu. Przepak bogaty, kanapki, marzyłem o nich od 2 godzin, to był długi odcinek z Cisnej, już czuć nogi, Zyziek zaczął łapać kryzys, to trochę zasiedzieliśmy się na tym przepaku za długo pewnie koło15min ale tak trzeba było, jedzenie, dolewanie bukłaka, jakiś lód na nogi, jedzenie, bułki, bułki, bułki naprawdę warto coś takiego zrobić żeby się przekonać jak może samkować zwykła biała gs’owska bułka z żółtym serem i szynką, w życiu nie jadłem nic lepszego, miód w gębie, najlepszy smak świata i ta pepsi, kolejny strzał w dzisiątke, kolejne smaki które chodziły za mną od kilku godzin. Czuje się świetnie, jest dobrze, mam poczucie ze jestem dokładnie w tym miejscu na ziemi w którym powinienem być, a nawet łapię się na myśleniu że już za 20 kilka kilometrów się to skończy, będzie meta, będzie koniec biegu, trzeba będzie wrócic i znowu zaczac myśleć o tym całym gównie, a mi się nie chce, nie chce mi się wracać, tu mi jest dobrze, a z drugiej strony chce jednak jak najszybciej być na mecie, na początku biegliśmy byle ukończyć, ale teraz jest moc nogi sa dobre mamy dobry czas możemy być w okolicach 11h to już jest jakis tam niezły wynik, wiec tak, chce być na mecie jak najszybciej, ale nie chce wracac, chce tam zostac bo czuje się jakby to było moje miejsce, to może pobiegnę jeszcze raz… w odwrotnym kierunku…stop, „koniec myślenia bo zaczyna Ci się pierdolić w głowie, wyłączamy myślenie… Zyziek dzida ciśniemy!!!”
Patrzę na zegarek nie tylko utrzymaliśmy 2h zapasu nad limitem ale go jeszcze powiększyliśmy, wchodząc na przepak mielismy 3h zapasu, wychodząc z niego ok. 2h40, super, wynikało ze biegniemy mniej wiecej na 11:30 może nawet na 11h, nie myślimy ciśniemy Smerek, podejście na Smerek. Mijając tabliczkę ze szlakowskazem na którym widnieje 2h z czymś tam na Smerek rzucam przez ramię Zyzkowi że musimy być na górze max za godzinę….i widzę że jest źle, nie będziemy, Adaś złapał kryzys i to taki chyba już do końca. Dziś już wiem że w takich biegach muszę popracować nad motywowaniem swojego partnera, nie za bardzo mi to wychodziło, i nie do konca umiałem sobie poradzić z tym. Gdzieś tam po drodze w środku lasu siedzi koleś we fraku i gra na wiolonczeli, niby niezwykły widok w srodku lasu Pan przeniesiony wprost z filharmonii, ale jakos nie chciało mi się o tym myśleć, chyba nie do konca go zarejestrowałem, to znaczy widziałem go pamiętam, ale nie umiałem się ustosunkować w żaden sposób do takiej sytuacji, po prostu tam był i grał ok., fajnie dzięki lecimy, dzida…. Krówka… 


Tak więc noga za nogą na Smerek, ja przodem Adaś z tyłu, podchodzę czekam, Adaś dochodzi, wypuszczam go przodem, wymijam, czekam dochodzi, na płaskawych odcinkach stara się biec jakoś to usiłujemy ciągnąć, ale nie ma co ukrywać jest coraz gorzej i raczej lepiej już nie będzie, wycigam telefon robię jakieś zdjęcia. Rzucam od czasu do czasu „ze jest płasko, że musimy że trzeba cisnąć, dzida ostatnie 20 km damy rade nawet na rzęsach”, ale jestem kiepski w motywowaniu. Gdzieś tam po drodze jeszcze BeskidTV ktos tam dopinguje dziękujemy idziemy, generalnie idziemy a ja szczerze mówiąc łapię coraz większą frustrację, z jednej strony wiem ze to zespół, że Adaś ma kryzys, ale z drugiej strony widzę że moje tętno nie dźwiga się wyżej niż 120 i ze mam sily, ale wiem ze nie mogę że partner , że para, że team. No nic idziemy, do motywacyjnych tekstów coraz częściej wkrada się kurwa i inne epitety, ale w tą stronę to też nie podziała. Idziemy. Patrze na zegarek próbuję kalkulować, ale to nie ma sensu, usiłuję wymyśleć jakiś sposób żeby zmotywować jeszcze Zyźka na te ostatnie kilometry, ale wiem jaki teren przed nami i mój umysł też już jest chyba trochę zmęczony nie potrafię nic konkretnego wymyśleć, pojawia się złość, ale na szczęście w miarę potrafię ją kontrolować, to też dziwne bo w „normalnych” realiach nie potrafiłbym, jestem furiat poszłyby tony kurw i chuji byłoby darcie mordy i rzucanie kijami, a tam jednak dam rady to kontrolować, chwilę rozmyślam zatem nad tym że wychodzi chyba na to że to tu jest ten „normalny” swiat a tamten jest nienormalny, ale dochodzę jednak do wniosku że zaczyna mi się pierdolić pod czaszką…krówka, kolejna krówka. Daje też Adasiowy, jeszcze przed przepakiem w Smereku wmusiłem w niego chyba ze trzy na raz, mówi że mu smakują i że zajebisty pomysł, z nimi miałem, dobrze że kupiłem pół kilo, część ze sobą część powrzucałem do przepaków, w smereku zabrałem zapasy… krówki są dobre, dobre krówki :) Teren się odsłania, usiłuje uderzać w klawisze z napisem piekne góry, wspaniałe widoki, jest cudownie i naprawdę było, ale Zyźek raczej miał to w dupie J no to telefon zdjęcia, mówię weź zrób mi fotke, Adaś „oni Ci zrobią ja idę dalej” jest źle już się wkurwił za moje motywacyjne teksty, no ale to dopiero początek mój przyjacielu, sorry ale będzie gorzej i ja będę coraz gorszym chujem, niestety wiem to J zdjecie zrobili mi turyści doszedłem Adasia i ciśniemy. Koncówka podejścia na Smerek, krówka,…. Krówka, kije kije jesteśmy na górze. Dalej….dalej jest cieżko trochę truchtania, ale coraz mniej, widoki piękne Wetlińska przed nami, idziemy noga za nogą ktoś nas wyprzedza, my kogos, tasujemy się ciągle z mniej wiecej tymi samymi zespołami, oni nas my ich, jak to zazwyczaj bywa, bez większej historii. Podejście na Wetlinska, sprawdzanie gps, rózne pomiary, gdzieś po drodze wyciągam kabanosy wchodzą, jakoś to jem… ja wiem ze ta druga góra to dopiero Wetlinska, Caryńska to jeszcze hohoho, Adaś coś mówi że ma nadzieję że to tamto to już Caryńska, ja mówię, że chyba, no że tak, że generalnie mam nadzieję, że tak tak, ale to nie wiem właściwie, mało przekonująco brzmiałem bo mija nas przewodnik z grupą i Zyziek pyta czy tamto to Caryńska…(nosz kurwa myślę gwóźdź do trumny mu gość zaraz wpierdoli) mina przewodnika na tak zadane pytanie była bezcenna, coś w pomieszaniu z litością i współczuciem, zaskoczeniem, ale generalnie chyba jednak litością, odpowieź: „…. Caryńska, ….no nie, oj nie to nie jest jeszcze Caryńska, ale brawo, dzielni jesteście” hehehe no pewnie że jesteśmy hahaha Adaś odpowiedź nie satysfakcjonującą go nawet w jednym procencie przyjął dzielnie bardzo dzielnie….krówka, ciśniemy. Robi się zimno, zaciągnęło chmurami zaczyna padać, wiać taka dupówa chwilowa, ciśniemy. Od jakiegos czasu próbuję użyć małego kłamstewka że musimy cisnąc bo to już nie jaja nie zdazymy się zmiescić w limicie na punkcie itp. Itd. Ale Adaś mimo że na kryzysie bardzo dużym z matematykąnie ma jeszcze problemu i za każdym razem mi odpowiada „co Ty pierdolisz” „nie pierdole”… próbuję jeszcze kilka razy ale scenariusz jest caly czas ten sam J hehe krówka ciśniemy dalej jest Wetlińska, na górze turyści z gitarami spora grupa (a może to było na Caryńskiej nie jestem do konca pewien ale chyba na Wetlińskiej) fajnie, tak kiedys wyglądały wycieczki przypominam tam sobie to dokladnie, te wszystkie rajdy Trybowskiego, jak mama ciągnęła mnie po tych gorach z plecarem nie koniecznie zawsze w pelni szczęścia tam byłem a często raczej na totalnej kurwie, ale teraz wiem ze dzieki temu poznałem wlasnie to cos, ten klimat to wszystko co fajne i wlasnie wtedy na tej Wetlińskiej/Caryńskiej (daje głowę że to było na Wetlińskiej) tak fajnie mi się to wszystko przypomniało… koniec myslenia, ciśniemy dzida…krówka. Zbieg do Chatki Puchatka, mobilizuje Zyzia ze tu musimy już biec, już naprawde nie opierdalac się tylko biec, cos tam truchtamy, idziemy, truchtamy, Chatka, doping, brawa, gratulacje, duzo ludzi wszyscy mili kibucuja krzycza mobilizuja daja powera, ktos pyta na ile biegniemy odkrzykuje ze na „siedem pięćdziesiąt” hehe smiech, „no troszkę macie obsówę” „damy radę mówię” śmiech i lecimy dalej techniczny zbieg na Berehy, trudny, zbiegłem na dół czekam na Adasia, po drodze rozmaiwam z panem na oko ok. 50lat długa siwa broda związana w kucyk, czeka na „młodego” młodego z którym biegnie, młody 2 tygodnie przed Rzeznikiem zerwał brzuchaty łydki, ale powiedział że choćby mu urwało nogę to dobiegnie na jednej, urwie mu druga dobiegnie na rękach, twardy gość, mili ludzie, z Lublina chyba, albo z lubelskiego nie dam sobie głowy uciąć, mijamy się z nimi jeszcze wiele razy, rozmawiamy, wymieniamy uwagi tak do samej mety. Jest Zyziek mowie badaj to koles leci bez mieśnia i daje radę mobilizujemy się ciągniemy ciśniemy, dzida….musze popracować nad mobilizacją heheh J krówka…. Dalej przed siebie, gdzies znowu wycigam kabanosy, wchodzą gorzej ale wchodzą, przegryzam krówką i popijam izotonikiem bo w smereku dla odmiany nalałem Izo do bukłaka, dla odmiany albo mi się po prostu pomyliło nie pamiętam, generalnie zastanawiam się co ja kurwa robie kabanos z krówka pluz Izo… :/ no nic zbiegamy…Berehy ostatni punkt, woda, Izo, dolewam do bukłaka, proszę dziewczynę z punktu żeby mi pomogła bo jakoś mi to nie idzie, je chipsy, lays’y chyba bekonowe,  na koncu jezyka mam czy mogę się poczęstować, ale rezygnuje, generalnie nie jem w ogóle takich rzeczy a tu przyszła mi taka ochota ze masakra, ale gdzies jeszcze resztki rozsadku zachowałem i się powstrzymałem. Troche rozmów kto pierwszy kto drugi, jak tam dziewczyny które pierwsze kto w mixach, usiłuje się dowiedzieć jak idzie Julce i Doris ale na zadnymn punkcie ani przepaku nie potrafię nic konkretnego się dowiedzieć, tak to bywa, dziewczyny leca w czubie to tam jest młyn na przepakach i punktach. W koncu wychodzimy z punktu, truchtamy, przebiegamy przez droge i zaczyna się podejście, ostatnie Caryńska. Na razie spokojnie wszystko jest ok., ale widze ze Adaś naprawdę ma już dosyć ten potężny kryzys z którym walczy od 20km i od jakiś 4 godzin całkowicie wyprół go z sił, usiłuje cos mowic motywowac ale już nie mam pomysłów, widze ze coraz bardziej się wkurwia na mnie i jakos mnie to nie dziwi, ale nie umiem nic innego sensownego mowic, już nie mam pomysłów, tak wiec odchodzę do przodu, przyjmuję taktykę ze idę trochę do góry, pozniej czekam, i tak kilka razy, zreszta nie ja jedyny jest jeszcze z nami 2-3 takie zespoły, partner bez kryzysu podchodzi wyzej i czeka, tamten dochodzi i tak dalej, nie jest to najszczęśliwsze rozwiązanie, ale uznałem ze lepsze takie niż żebym szedł za Zyzkiem i go ciagle wkurwiał swoim gadaniem J krówka…..nie wchodzi….kabanos….nie wchodzi…..no to jeszcze raz krówka….jakos weszła, ale do mety już raczej nic wiecej nie wejdzie.
Dochodze do miejsca gdzie szlak wychodzi z lasu i naszym oczom ukazuje się sciana hehehe kolejne epitety a mi się podoba, naprawde mam sile i lubie takie podejścia J idziemy noga za noga kij noga, kij, noga, kij, noga wchodzimy na gran, gdzie plasko usiłujemy truchtac jest już ciężko, troche truchtu pozniej marsz i tak grzbietem na Carynska…krówka,….nie ma szans już nie wejdzie, pić…tak to jeszcze wchodzi zostal tylko zbieg do Ustrzyk. Może uda się złamać jeszcze 12h nie jest tak zle, w sumie w czwartek rano brałbym ten wynik w ciemno. Adaś już nie wiele co truchta, to ja zaczynam biec ostatni odcinek zbiegu grania az do granicy lasu, tam czekam na Zyźka z jeszcze jednym kolega który ma taka sama taktykę jak my. Ostatni fragment zbiegu staramy się trzymac razem, nie jest to latwe bo ciezko jest hamowac na zbiegu a Adasiowi już naprawde ciezko biec, kryzys go wykończył do reszty, czasem jest dosyc technicznie, czasem latwiej, generalnie po prostu tracimy metry w dol, ktos z kibicow mowi 500m do mety, ktorys z zawodników mowi czyli kilometr, są juz jakieś łąki, widac zabudowania, słychac mete. Odwracam się nie ma Adasia, jedna para, druga, trzecia czwarta myślę co jest kurwa, chyba nie wyglebil i nic się mu nie stalo, mija mnie pan z broda bez młodego, mlody z zerwanym mięśniem musi tu przechodzić totalną masakre, czekam jest Adas, truchtamy, musimy, musimy na mete wtruchtac nie możemy wejść hehe J jest mostek, jest potok ostatnie dwa kroki podbiegu za mostkiem, meta…. Medale na szyi browar w ręce, wszystko od orga od razu jeszcze praktycznie w biegu…  mistrzostwo, Pan pyta czy piwo otwierac no co za pytanie proste ze otwierac, pytam tylko czy zimne, macam zimne, otwierac pijemy gratulacje, uscisk dloni lyk piwa, meta…nie chce stad wracac. Zatrzymuje polara, jakis gosc z mikrofonem żeby cos tam powiedziec, ja mowie ze Adas w tym teamie jest od wywiadow, Adas mowi ze zmeczony, koles ze jesteśmy zespolem ze musimy razem i w ogole, generalnie mnie wkurza troche, usiłuje wyciągnąć telefon z plecaka żeby zatrzymac endomondo bo wiem ze bateria mi pada i balem się czy zdazy zapisac mi caly track gps (muszę jakoś zdobyć Suunto bo tak to się nie da) a ten tu z tym pieprzonym mikrofonem i kamera, mowie dobra o co chodzi, no żeby cos powiedziec no to cos tam mowimy, generalnie nie mogę się dobrac do tego endomondo patrze ostatnia kreska baterii zaraz się wylaczy a ja nie umiem wejść w to menu….jest udalo się wyłączyłem track zapisany, czas 12h38min Rzeznik meta, pierwsze ultra i już na 30km do mety wiedziałem ze nie ostatnie, ze będzie ich tyle na ile wytrzyma moje zdrowie, ze to jest to co chce robic w zyciu, heheh banał biegać ultra, ale tam naprawdę wszystko jest…normalne. Cos tam mowie jeszcze do tej kamery bo koles nie daje spokoju, dziękujemy odchodzimy.
Dopijamy browar, ja ładuje się jeszcze z kolega z którym tasowaliśmy się na trasie do potoku na krioterapie, Adas zawija się w enercete i idzie na zupke (nie powiedziałeś mi ze tam jest zupka przyjacielu J a była pomidorowa ponoc) my lezymy w potoku…. Gratulacje dla innych pozegnania ładujemy się do autobusow powrót do Cisnej w autobusie już spie, nie chce wracac…chce tu zostać.


P.S. Adaś dzięki wielkie za bieg, to bardzo zajebiste doświadczenie przebiec coś takiego w parach, uczy pokory i współpracy, sorrki jak czasem przeginałem, ale wiesz o co chodzi w tym wszystkim, takie biegi, biega się dla poniewierki nie dla pieszczot :P pełen podziw i szacun, że z takim mega poważnym kryzysem dałeś radę pocisnąć to do końca i w sumie udało nam się niezły czas zrobić, gratki i podziękowania raz jeszcze.
dziękuję wszystkim za kibicowanie, za gratulacje,  za wszystko, do zoba na kolejnych ultra, next stop Wawrzyniec :)

Rzeźnik w liczbach:
czas: 12h40min według mojego polara (w  wynikach chyba 12h38min)
średnie tętno: 133
max tętno: 171
wydatek energetyczny:  8678 kcla


hola! :)

Po swoim debiucie w ultra, czyli tegorocznym Rzeźniku, postanowiłem spróbować pobawić się w pisanie bloga ;) na razie dla jaj bo leczę kontuzję i czymś się muszę zająć :)
no to jedziemy z koksem :)