Po nie ukończonym BUTcie moja psycha siadła dosyć mocno, bałem się wszystkiego tego co zawsze mnie przyciągało do startów w górach, ale po kolei :)
Piątek 23.10.2015
Wieczorem Marek i Tomek (dzięki jeszcze raz Panowie) zabierają mnie od Asi z Krakowa, kierunek Krynica, po drodze rozmowy o biegach, o Kieracie, o tym że właściwie 150km to w sumie spoko chill i że góry ładne i że będzie git. W miedzy czasie okazuje
że chłopaki nie mają obowiązkowego opatrunku jałowego, więc trochę nerwowe poszukiwanie apteki otwartej o 20 w piątek wieczór, w dalszym między czasie okazuje się że w sumie to ja też nie posiadam opatrunku, więc szukanie ciąg dalszy, w końcu się udaje, przy okzji
Maro zakupuje nam po dupnym kawałku szarlotki i doturlujemy się do Krynicy jakoś między 21-22.
Przebieramy się idziemy po pakiety, sprawdzenie wyposażenia i odebranie numreu.
Wszystko idze gładko, szybko i bez korków do momentu gdy gdzieś pomiedzy opatrunkiem jałowym a drugą czołówką, słyszę za plecami "ej kolego coś Ci się wylewa z plecaka" ...kurwa mać, nie zabezpieczyłem rurki bukłaka i cały litr wody poszedł się paść, kij z tym
bo w kranie wody pod dostatkiem, gorzej że niecałe dwie godziny przed startem miałem mokre kompletnie wszystko co mogło się zmoczyć, just great no i co zrobisz? nic nie zrobisz
nic to, udaję że nie ma sprawy, chłopaki pytają co się stało, mówię że luz i że nic i że wszystko gra, idziemy do auta ogarniać się do końca i czekać na start, w tak zwanym miedzy czasie wyskakuję jeszcz do kibla na dwójkę kiedy dostaję sms'a "uwaga niski stan konta"??? jak kurwa niski jak doładowywałem się przed wyjazdem? szybka rozkminka, i kochany fejsbuk wyczyscił mi hajs w telefonie do 23gr.
Biegnę dystans którego nigdy nie biegłem, w górach wq których w życiu nie byłem, biegnę dwie noce, w terenie gdzie ponoc,
niedzwiedzie jedzaą takich jak my bez mrugnięcia okiem na śniadanie, obiad i kolację, a ja zostaję praktycznie bez telefonu...
szybki telefon do Asi ratuję sytuację, dzięki raz jeszcze :)
Ostatnie kilkadziesiąt minut spedzamy w aucie próbując coś jeszcze drzemnąć ale ja juz nie daje rady i juz chce biec, próbuję dodzwonić się do Malwiny z która mielismy biec razem, ale oczywiście "tryb samolotowy" ciekawe dlaczego co drugi zawodnik przełaczał telefon na tym biegu na tryb samolotowy, solid roulezzz :D w końcu wychodzimy z auta idziemy na deptak, po drodze spotykam Tomka który rok temu ogarnął tam podium i który generalnie ogarnął już tyle
że chciałbym mieć choć 1/28 tego :) pytam co i jak i gdzie i kiedy, jak te potoki ile ich, no tak z 12 w pierwszej połowie trasy, a jak to błoto, słyszę...no jest... no ok :D
Malwine zlokalizowałem na starcie jak i kilku znajomych, Błażej, Robert...yyy to chyba wszystko, to też osobliwe, jakoś tak mniej tych samych twarzy co zazwyczaj na ultra i jakoś tak czuć że to trochę inne ultra niż wszystkie w których dotychczas biegłem, czuć, jak wisi gęsto w powietrzu "coś jakby strach" ;)
Jeszcze krótkie sprawdzanie listy obecności i startujemy.
Początek jak to zwykle spokojny tralalala rozmowy, choć ich jakby mniej niz zwykle i krażą ciągle wśród trzech tematów, błoto, rzeki, druga noc ;)
POza tym pierwsze spostrzeżenie że to jednak nie to samo co starty o 3-4 nad ranem gdzie za 2-3h bedzie mozna wyłaczyć czołówki, tu ich nie wyłączymy przez najbliższe 7 godzin a poźniej je włączymy na kolejne 10h, po drugie dlaczego Malwina ciągle mi ucieka
i dlaczego nie mam siły i mocy, po trzecie dlaczego mój puls pokazuje jakies abstrakcyjnie małe wartości na podejściach, po czwarte jak to jest Beskid Niski to dlaczego tu są takie grapy ? ;)
Do pierwszego punktu mija wszystko bez wiekszych historii, zachowawczo, wciąż z tyłu głowy czai się ta liczba 150km, krzyczy na kazdym zbiegu, podnosi larum na każdym mocniej atakowanym podejściu.
Pierwszy punk to bufet to raczej szybka akcja, jest herbata która poźniej będę się poil na każdym z punktów i która jest jedną z najlepszych rzeczy jakie mogły tam być, kilka orzeszków, tankowanie bukłaka i dalej w drogę.Trochę mrzy, ale raczej ciepło więc wszystko ok.
Droga okazała się usłana kolejnymy dwoma dzidami tak konkretnymi ze naprawde zacząłem zastanawać się co autor miał na myśli nazywając ten Beskid, Niskim, góry piękne choc cały czas z czołówką na głowie to naprawde piekne góry tylko jak ktoś dał się zwieźć nazwie to się grubo przejechał ;) Kozie Żebro i syty zbieg, kolejna Rotunda z cmentarzyskiem z okresu I Wojny, robiącym piorunujące wrażenie, gdy wbiegało się tam z czołówką w porze kiedy noc wlaczy z dniem ale jednak ma jeszcze trochę przewagi, aż przystanąłem tam na chwilę i jakoś tak zrobiło się magicznie ;)z tej magiczności wyrwał mnie kolejny zjebisty zbieg na którym mózg znowu krzyczał ta liczbe 150 na szczęsie mózg miał sie nie najlepiej i nie ogarniał moich nóg, lubie te zbiegi :D
a roclity wbrew moim obawom, choć i owszem zapychały się całkowicie błotem to trzymały na tych zbiegach wystarczająco :) po drodze kilka struminie, rzeczek, raczej do przejscia na względnie sucho,
tylko jedna przy której oczywiście zaczaił się z aparatem Piotrek Dymus wymagała utopienia się w niej powyżej kostek ;)
Generalnie pierwsza noc byla dla mnie o milion razy trudniejsza niz druga, nie wiem z czego to wynika ale to wlaśnie pierwszej nocy czułem się tak jak raczej powiniennem drugiej, jakiś niepokój, słabosc, tetno ni chu nie chciało się wkręcic na takie obroty na jakie powinno, i ta ciągła liczba która miałem wyrytą wszędzie dookoła w swoim mózgu, 150km...
Między zbiegiem z Rotundy a Bartnem gdzieś tak niepostrzżenie pojawił się świt, poźniej jakoś dotarło do mnie że kurde, ale o co tak jakby chodzi bo jeszcze nie widziałem wschodu a już jest jasno, po drodze sms od Radka z pytaniem gdzie jestem, usiłuje odpisać ale problemy z zasięgiem
nie pozwalają na komunikację ;) idę usiłując truchtać, bolą mnie piszczele i boli mnie moja zasrana lewa stopa już raczej bardziej wkurwiony niz zadowolony, wychodzę zza jakiegoś zakrętu, podnosze głowę do góry a tu Kasia z Radkiem :)
Radek robi zdjęcie, jesteśmy tuż pod drugim bufetem w Bartnem, doczłapujemy na popas, ja się im żale że wszystko mnie boli, ze nie ma mocy, ze piszczele, ze 150km to nie ma chuja, że schodzę na setce, Radek mówi zebym skończył pierdolić, Kasia też podobnie tylko ładniejszymi słowy generalnie strasznie miło jest spotkać dobrych znajomych w środku dziczy Beskidu Niskiego :)
fot.Radek Denisiuk
Drugi bufet to odlot, pomidorówka zagryzana pieczonymi ziemniakami, to jest po prostu totalny odlot, uzupełniam bukłak, biorę jeszcze kolejną porcję ziemniaków i dolewkę pomidorowej i czuje jak wraca moc, srać wszystkie żele tego świata :Ddopełniam bukłak, porywam jeszcze jednego ziemniaka i wychodząc z bufetu spotykam wbigających na niego Tomka i Marka, chlopaki mowia cos o nodze Marka, ze jest kiepsko,
Marek miał myśli nawet żeby tutaj skonczyc ale odżył, ja wychodzę chłopaki się doładowują.
Radek foci na wyjściu z punktu i razem z Kasią podchodzą ze mną kawałek, spokojnie i bez spiny spacerem bo te wszystkie ziemniaki i pomidorowa zamieniają się dopiero w czystą moc w żołądku ;)
Coś mi świtało w głowie z tym Bartnym ale nie wiedzialem co dokładnie no to po jakimś kilometrze z hakiem już wiedziałem, bagna, bagna, bagna :D
Radek z Kasią jeszcze dzielnie walczą, ale po kilku koljenych próbach zapada decyzja o wycofie ;) żegnamy się (dzięki jeszce raz stukrotne, że byliście i że Wam się chciało, chylę czoła).
Ja brne dalej w to gówno, kilka pierwszych usiłuję obejść "suchą stopą" ale jest to raczej nie wykonalne, wpadam po kostki w to gówno i od razu zaczyna napierdalać mnie lewa stopa,
no to pieknie mysle sobie, powtórka z Grani tylko tu nikt mi nie da ketonalu w zastrzyku.
Nic, wyciągam pierwsze ibupromy aplikuje i napieramy dalej, po drodze pierwsza dwójka,
mijają mnie Marek z Tomkiem.Kolejne kilometry pokonujemy wspólnie z Markiem i Tomkiem, mi brakuje mocy, Tomek też chyba trochę podcięty, tylko Maro mimo bolącej nogi napiera mocno i trochę nas popedza, teren w większości biegowy więc te km'y lecą dosyć sprawnie.
Na ostatnim przed punktem fajnym technicznym zbiegu dochdzę dziewczynę i chłopaka, Gosia i Pitrek, razem dobiegamy do Przełęczy Hłabowskiej i razem pokonamy, kilkadziesiąt kolejnym km'ów.
Na przęłęczy kolejny wypasiony bufet, herbata przepyszne bułki, jemy, dopełniamy zapasy, po bułce do plecaka na dlaszą drogę i wychodzimy.
Tuż przed wyjściem dobiega Marek z Tomkiem, Marek niestety juz z mocno skasowanym kolanem.
Do przepaku pozostają dwa podejścia i jeden systy zbieg, tak to przynajmniej wyglądało z profilu.
Ciagle studiując profil, dochodzimy zgodnie do wniosku że takie zmarszczki wystające po 2-3mm powyżej poziomicy, to na bank w zasadzie płaskawo, a jeśli nawet nie do końca
to na pewnoe bigowo.
Błąd!!! Duży błąd. Beskid Niski to taka bestia, że jak w każdym innymi miejscu na świecie i w każdym innym Beskidzie taką zmarszczkę da się przebiec, tak w Beskidzie Niskim
oznacza ona pinową ścianę z błotną jzadą w obu kierunkach ;)
Zbiegamy do Kątów robi się ciepło, trzeba zrzucić z siebie bluzę, tylko gdzie ją wsadzić. Zabrałem ze sobą zbyt dużo rzeczy do ubrania i bluza ląduje w kieszeni z bukłakiem. No cóż zapewne nie przetrwa kolejnego dotankowywyania.
Piękna hala, która górowała nad nami i którą zachwycaliśmy się przy zbuegu z Kamienia okazała się małą golgotą na która wpełzamy we trójkę.
Na górze piekne widoki, wszystkie odcienie żółci, brązu i czerwieni. Fotograf przyczajony w trawie robi fotki, my robimy swoje jest pięknie.
Zbieg do Chyrowej Gosia troche podkręca tempo, Piotrek zostaje kawałek z tyłu, przed samym przepakiem dziewczynka siedzi w progu wejscia do domu
i wita kazdego zbiegającego gromkim "blawo, blawo !!!" :)
Wpadamy na przepak, lecimy po jedzenie do restauracji, do wyboru zupa gulaszowa i makaron z warzywami, bierzemy po połowie tego i tego.
Zasuwam z tymi tackami po przepak i miedzy gryzem makaronu a łyżką gulaszowej robie operacje na stopach, plastry, wazelina, nowe skarpetki,
łykam ibupromy. W miedzy czasie dobiega Marek z Tomkiem, Maro się wycofuje, nie wyjdzie już z przepaku, kolano przestało się zginać.
Przykre to i żal mi Go bardzo, bo miał naprawdę moc i po pudle na BUT120 trzy tygodnie wczesniej mógł z wielkim przytupem zakończyć sezon.
Nie ma tego złego coby...wrócimy za rok i złamiemie 24h ;) żegnamy się i wychodzimy w trójkę z Chyrowej. Zeszło nam tam z 20-30min za długo trochę i to czuć.
Nie mozemy wejsc w tempo, cieżko isć, jedzenie ciąży w żołądku, a na dzień dobry mamy ostrą dzidę łąką do góry. Męczymy to jakoś raczej w ciszy ;)
Kilka koljenych km'ow, które miały być płaskie bo te zmarsczki to płasko rajt?...no nie rajt :D Tymczasem coraz piękniesze widoki i kolory zaczynają miażdżyć system, włącza się nam mode na foty, co chwilę stajemy i cykamy zdjęcia, cóż ultra wybacza takie zabawy :P
Po sesji foto naginamy zbiegiem do Nowej Wsi, generlanie plan jest taki żebyśmy doszli do Iwonicza za dnia i złamać setny kilometr bez czołówek. Zbieg do Nowej wsi jest dosyc szybki Gośka podrkreca tempo do jakiś 5:20 co dla mnie i Piotrka jest już na granicy, ale ciśniemy bo dzięki temu
urabiamy sporo terenu.
Niestety tempo było za duże pod koniec zbiegu na stromych technicznych czesciach, Gosi odcina prąd, ląduje w krzakach na trójkę, czekam na dole. Przekraczamy krajókę, którą "asekuruje" wolontariusz, mówi 14km do Iwonicza, ja pytam jak 14 jak 12 ;) zakładamy się o trzy piwa na mecie :)
No i Cergowa, nie do końca wiedziałem co to, mieniła się pełnią kolorów i wyrastała pionowo nad głowy, serio mimo ze ma tylko 700m to to pion do góry.
Mi wchodzi dobrze, ja lubie takie podjescia ide z kijai jest ok. Wyprzedzamy tam sporo ludzi, dochodzimy Piotrka i dalej cisniemy naszym teamem.
Szczyt trochę zwodzi i co rusz chowa się za kolejnym wzniesieniem, ale w końcu jest, zbieg na dół i Iwonicz.
Gosia nie moze zlapac rytmu po przygodach idziemy, truchtamy i tak na zmiane, zaczeło mi sie robi zimno wiec wytruchtałem troche do przodu, zbiegłem do asfaltu, ubrałem się i tam czekałem, zaczeła sie szarówka drugiej nocy.
Jako że do Iwonicza zostało 2km ustalamy ze ja truchtam w dół asfaltem, bo musze wymienic na punkicie baterie do czołówki i zalatwic kilka spraw ;) wiec prawie Oni mnie dojdą.
Tak tez robimy, niestety po chwili dobiegam Maćków którzy robili tą trase rok temu i okazuje się ze Iwonicz to i owszem ale ale nie za dwa a za jakies 5 kilometrów asfaltem, podzielnych po równo
na zbieg i podbieg.... #japierdole
O dziwo ten asfalt wszedł mi całkiem zajebiscie. Iwonicz słychac z dwóch kilometrów, obstawiamy że albo to festyn, albo koncert, albo najmniej realne wesele.
Okazało się to być naszym punktem :) Spiker wykrzykiwał z imienia i nazwiska każdego zawodnika wbiegającego na plac przy amfiteatrze, ktoś bębnił na bębnach, wykrzykiwane do mikrofonu motywujące hasła, gratulacje, żegnanie zawodników wychodzacych na ostatnie 50km, jakby szli na bitwę, coś niesamowitego, jak komuś przeszło przez myśl żeby się wycofać na stece, to musiał o tym zapomnieć :)
To miejsce to była jakaś taka nasza Łemkowo150tkowa planeta :) W miedzy czasie dobiegają Piotrek i Gosia, pijemy herbate, jemy orzeszki, ja zapodaję kawę, choć nie wiem jak zareaguje na to
mój żołądek bo dostał ją pierwszy raz od ponad pół roku, ale musiałem, bo inaczej nie przetrwałbym bez spania, a juz dawno ustaliliśmy że nie wchodzi w grę żadne spanie na 10min, nie siedzimy
nawet w Puławach w środku w knajpie na punkcie, zeby się nie rozleniwic, jak wejdziemy do ciepłego to juz tam zostaniemy.
Wymieniam baterie, dolewam bukłak i nagle pada pytanie Gosi czy chcemy fasolke po bretońsku???? wtf? jaką fasolkę?...no chce, pewnie ze chce i za minutę pięc dostaję takową prosto z menaszki od wolontariuszki z Ultramaratonu Podkarpackiego, kosmos, naprawde kosmos :)
Do tego momentu biegu caly czas walczyłem z myślami czy się uda czy się nie uda, czy wytrzymam, czy dam rade, to właśnie tam w Iwoniczu gdy zaczynała się druga noc, czyli jedna wielka niewiadoma, bo nigdy tej granicy nie przekroczyłem, to właśnie tam wszystkie niepewności się rozwiały, zniknęły. Mode on "napieraj!!!" :d nie wiem co ta fasolka miała w sobie :D
Jeszcze tylko losowanie motywacyjnych karteczek i wychodzimy z punktu.
Tego wyjścia nie zapomnę nigdy. Wychodzimy w czwórke i jestesmy tak dopongowani i tak żegnani przez spikera i cały punkt, że momentami cieżko było usłyszec własne myśli, niesamowite. Chylę czoła i dzięki dla wszystkich z punktu w Iwoniczu, jesteście wielcy.
Zaraz za punktem wycigam za pasa startowego rekawiczki i.... kurwa mokrusieńkie... no tak dolewałem wodę do bukłaka Ty debilu.
No nic zapasowych nie mam musi byc jak jest.
Idziemy przez Iwonicz początkowo asfaltem poźniej szerokimi szutrami raczej do góry trochę w dół tak na przemian. Tuż za Iwoniczem spotykamy Maćków kombinujących cos na poboczu,
jak to skwitował Maciek z Wawy "zepsuła mi się dupa i robiłem 10 dwójek pod rząd" no cóż shit happens ;)
Maćki po ogarnieciu dupy, dochodza do nas chwilę idziemy grupą później chlopaki podkręcają tempo, uczepiam się ich, nasz team troche się posypał i choć tempo Macków jest dla mnie bolesne,
to cisnę z nimi. Znają trase z zeszłego roku a i kombinuje że jak wytrzymam ich tempo to zmieszcze sie w 28h jak nie wytrzymam, no to to cóż, shit happens.
Zbiegamy do Rymanowa, Maciek-Wawa cisnie zdecydowanie kilaset metrów przed nami, dochodze do niego jak tylko schodzym z asfalty, Maciek-Dąbrowa zostaje troche z tyłu, zosatliśmy we dwójke z Maćkiem Wawa.
115 km w nogach ok 20h od startu i zaczynam liczyć i kalkulować, został nam niecały maraton, więc 8 h na maryon to świat. Maciek mówi, że nie ma chuja, że to ciężki teren, że zobaczę,
że nie zdaje sobie sprawy z tego co mnie czeka, żebym miał respetk bo nigdy nie wiadomo co się stanie ze mna za godzinę i że genralnie najoptymistyczniejszy warioant to 10h hmmm troche dało mi to do myślenia, ale kurwa kto jak kto ale ja mam zawsze respekt i ja tu kolejnych 10 godzin nie wytrzymam nie ma szans...pierdolenie 8h na niecały maraton to świat...wbiegamy na asfalt i jakby ktoś dał mi w ryj, stanąłem, nic, człapanie nie ma nawet truchtu, wyłączamy czołówki, próbujemy coś gadać, ale oboje nas to tylko wkurwia, cisza i co kilkaset metro to jeden to drugi wyrzyuca w cisze pytanie "gdzi ten jebany skręt do Puław?"....
Maciek pobiegł, tak po prostu, wziął kurwa i pobiegł, a ja nic, nie mogę, ni chuja nie ruszę mowie do tych jebanych nóg ze maja truchtac ze nie po to ostatnio biegałem po asfalcie i to w roclitach, zeby sie nauczyly, ze mają biec kurwa biec to jest bieg macie biec!!!! dupa
Dzwonie do Asi, zamieniamy dwa zdania kończy mi się zasięg!!!!.... dowlekam się do skrętu i widzę dwóch chłopaków, jeden zgięty w pół rzyga na czym świat stoi, drugi pyta mnie, wskazując na liście drzwa czy tam są jakieś twarze, nie nie stary to liście chill, sam kontem lewego oka widząc wilka.. jest dobrze ;) 2km do punkty, 2km asfaltu, asfaltu do góry #japierdole
Po kilkuset metrach dochodzi mnie kolegqa od twarz, i znowu pyta o jakies drzewa które rzekomo są czyimiś facjatami :) znowu mówię że nie, sam widząc szlaban który otwierał się i zamykał non stop,
napierdalał tak nie wiadomo w jakim celu, odwracam głowe patrze w asfalt, mózg cichnie.
Tylko po kilku minutach dopada mnie senność idę tym asfaltem i zamisat poruszac sie do przodu to chodze od rowu do rowu wisząc na kijach, kurwa!!!
podnoszę głowę i znajoma sylwetka, krzyczę Malw!!! odwraca się to znaczy że jest prawdizwa ;)
Trochę się dziwie co ona tu robi i ze właściwie powinna być juz na mecie, skasowała kolano i walczy z bólem, trochę sobie ponarzekaliśmy i doszliśmy na punkt.
Lece do knajpy pochłaniam kilka pomaranczy, zabieram dyniową i wychodze na zewnatrz, siedze sobie sam na polu i pije zupę, a cała gromadka rozsiada sie w środku,
ktoś tam śpi, ktoś się rozbiera i rozsiada do jedzenia inny kima, janie mogę wiem że jak wejdę to jest groźba że już nie wyjdę, dopełniam bukłak i butelkę koli, kibel na dwójkę i staryje z punktu.
Wychodze równo z Maćkami, jest ok 23:00, 30km do mety.
Z asfaltu skrećami na podejście, wieje, jest zimno, mimo że jakimś cudem włączył się mi 3 bieg i napieram dosyć mocno, muszę się zatrzymać i po raz pierwszy w tym biegu, założyć kurtkę.
Włączam muzykę i napieram.
Podchodzę dosyć szybko i sprawnie, zaczyna się grzbietowy odcinek biegowy.
Biegne sam, zaczyna sie las, wiec staram sie podkrecic tempo żeby kogoś złapać, nie chcę biec samemu. Przed sobą nie widzę żadnej czołówki, podgłasniam muzykę biegne skupiony żeby sobie nie zrobić kuku, w pewnym momencie po prawej stronie ścieżki leży zwalony mały świerk, uciekam miedzy błotnymi kałużami na lewą stronę zeby ominąć świerka i w tym samym momencie z lewej strony wyskakuje niedzwiedz i przecina ścieżke dwa metry przede mna,
odskakuje w prawo, wdupcając się prawie w ta błotną maź po pas. W tym samym momencie wiem że to oczywiście kolejne zwidy, ale dla pewności delikatnie kukam za świerka czy aby na pewno:)
niedzwiedzia brak.
Kilometr dalej zamisat szarf znakujacych trase iwdze co kilka metrów palące się znicze na środku ścieżki, fuck!!!
Ale one okazały się jak nabradziej prawdziwe, tak samo jak ognisko i kilka termosów z herbatą do wyboru i zapiekanka ziemniaczania z boczkiem prosto z ogniska...Adaś Michalik jesteś wielki.
Zostało 14km do ostatniego punktu.
Dłużą się, dobiegam jakąś grupkę i razem doczłapujemy do punktu. Tam szybka herbata kilka biszkoptów wymiana bateri w czołówce just in case i dzida dalej.
Ostatnie 14km, 2 godziny, nie więcej, tak założyłem.
Dłużyły się, a jakże, zaczął mnie boleć achilles, co chwilę spoglądałem na profil ale juz nie umiałem nic mądrego z niego wywnioskować. Ładne podejscia , jakimiś halami, zimno, wiatr,
skrząca się od mrozu trawa, księżyc oświtlający już Bieszczady na horyzoncie, ogniska, klejące się błoto, kupa niedźwiedzia na zbiegu do Komańczy, ciche szczekanie psa zwiastujące że już blisko, asfalt, z którego widoku nigdy się tak nie cieszyłem i równie szybko ustępująca radość jak zobaczyłem tą niekończąca się prostą, widok goniącej czołówki na ostatnich metrach, skręt, flagi nutrendu, zegar, meta... Odbieram medal i bluze finishera, idę po pierogi.
Dojeżdza Asia z Bartkiem, których wyrwałem ze snu telefonem jakaś godzinkę wcześniej, dzięki ogromne że się Wam chciało i że byliście. Siadamy przy ognisku gdzieś miedzy czwartą a piątą rano, jest Adaś jest kilki innych finisherów, rozmowy, opowieści, piwo od Asi (dzieki :) )
Pakujemy się i do domu.
Bieg zorganizowny perfekcyjnie w moim odczuciu.
Oznaczenia, bufety, wolontariusze, a właściwie Wolontariusze przez największe W, jakich jeszcze nigdzie nie spotkałem, dziękuję Wam wszystkim ogromnie.
Trasa, widoki, kolory...Gabi, Krzychu, dzięki :)
Miałem jeden wielki kryzys przez pierwsza noc i początek dnia, żołdkowo ok, po prostu totalny brak mocy, póżniej im dalej w las tym lepiej.
Jadłem wszystko prócz żeli i przy tym zostaje :)
Wracam za rok for sure :)
152km/5024m up
28h24min
12016 kcal
p.s no i wybrali nowy, gorszy kraj, a ja dalej mam to w dupie, bo zawsze można uciec do krainy Łemko :)