wtorek, 4 października 2016

BUT 120 podejście drugie

BUT120 podejście drugie.
Mój pierwszy BUT rok temu, zmiażdżył mnie i ustawił w szeregu dosyć szybko, bo już na Czantori. W tym roku założenie było jedno, choćby skały srały,  skręcić w prawo przed Malinowską. No dobra było jeszcze drugie, nie cisnąć początku tak jak rok temu i  ukończyć.

W Szczyrku meldujemy się dwa dni przed startem i jak w poprzednim roku w czwartek rano idziemy przywitać się i pokibicować na starcie największym z największych mocarzom z BUTcika 260. Takiego klimatu ja na tym starcie nie ma chyba nigdzie indziej na świecie. Chłopaki i Ola J  ruszają w swój 64 godzinny beskidzki „spacer” :D my idziemy na spacer na Skrzyczne , ja przypomnieć sobie jaki wpierdol czeka mnie za dwa dni, Asia robi sobie dłuższy trening.
Pierogi, Holba, spanie. W piątek rano sprawdzamy jeszcze trasę Michałowej „szatańskiej pętli”, ma chłop fantazje ;)

Wieczorem odbiór pakietów, znajomi,  nerwowe mniej lub bardziej, kto, na ile, na jaki czas itp. itd. Spanie, którego oczywiście praktycznie brak, budzik, „śniadanie”, i amifteatr w Szczyrku  Temepratutra bardzo fajna, ciepło, na starcie na krótko plus rękawki, primalofta oddaje Asi na kilka minut przed startem, Michał z Anią odpalają nas o 4:00.
Początek miastem, na lajcie bez ciśnienia, podejście na Klimczok robimy z Julcią. Nie chcę cisnąć zbiegów zbyt mocno żeby nie dobijać czwórek bo terenu na tym biegu jest sporo do zrobienia Michałowe 120km=128km ;) mija mnie tabun ludzi, ale jakoś to nie robi dla mnie wrażenia większość numerów to 60tka i 90tka. W Bystrej jestem jakieś 10min później niż rok temu, ale idealnie w timeing i oczywka na asfalcie jest Ania J idziemy razem do bufetu, Ania ucieka z powrotem do domu i spania. Bufet staram się ogarnąć w miarę szybko, to dopiero 1,5h biegu więc tylko szybkie uzupełnienie, flasków, ciacho i ciśniemy dalej, gonie Michała.
Kozia Góra, Szyndzielnia wszystko idzie powolutku ale bez problemów co się da podbiegam, zbiegam wolno nie zarzynając czwórek, samopoczucie ok, w sumie tak bez historii, znam ta cześć trasy dobrze i w zasadzie to już czekam na Salmopol i na to co będzie działo się dalej. Zbieg z Szyndzielni początkowo wolno i cipowato, ale po trzecim jebnięciu z kija od ludzi którzy  nie ogarniają, że jednak lepiej te groty trzymać kurwa z przodu podczas zbiegu, nie  wytrzymałem i puściłem nogi, nowe buciory sprawdziły się idealnie ;) podejście pod Cyberniok którego nie lubię jest chamskie i nudne, wiec głowa w dół i noga za nogą. Zbiegu do Wapienicy już nie przypalam, rok temu poszedłem tam mocno i zemściło się to srogo. Na punkt dobiegam jakies pół godziny później niż roku temu, niby taki był plan, żeby nie cisnąć, niby tak jest, ale jakoś tak żebym się bardziej świeżo czuł niż rok temu, to nie za bardzo, no nic, dolewam do flasków, jem trochę słodyczy na punkcie i dzida na Błatnią. Podejście zaczyna się praktycznie zaraz za punktem, ale akurat tą kiepkę lubię, wiec idzie mi się komfortowo, co się da podbiegam więc generalnie powinno być ok, a czas do limitów jakoś podejrzanie szybko umyka… drugą część podejścia robimy z kolegą z Bielska, na Błatniej, wskakuję na chwilę do schronu bo dopomina się o swoje pierwsza dwójka dnia. Zbieg do Brennej…i mały fuck up, co jest kurwa, dopiero 30km w nogach a czwórki zachowują się jakby miały co najmniej setkę, toczę się ledwie i już nie wiem co lepsze puścić te giry w dół, czy hamować, kawałek, a właściwie kawalątek asfaltu w Brennej rozdupca mi czwórki do reszty. Wchodzę na punkt na którym radośnie wita mnie Patryk: „kurwa, co Ty tak późno?”, no kurwa późno ;) cola, bułki, herbata, tankowanie wody, buła do plecaka i wychodzimy z punktu, Brenna to rozejście tras krótkie w lewo, długa w prawo. Od tego miejsca robi się zdecydowanie luźniej na szlakach, spokój i cisza, tylko te czwórki :/ wyjście z punktu na lajcie, spacerek wzdłuż rzeki, z bułką w ręce ;) przed Równicą podłączam sunciaka do ładowania, bo kiepka jest dosyć długa to akurat zdąży się doładować. Równica równym średnim tempem, jak zwykle do góry doganiam kilka osób, na górze rozpinam suunto, pamiętam, że zbieg z Równicy jest dosyć kozacki i taki też był, ale mimo wszystko wszedł wydaje mi się lepiej, szybciej i sprawniej niż rok temu. Na dole tuż przed wejściem do miasta, spotykamy Kamila, zostało mu jeszcze jakieś 50km, ponad 200km w nogach, Kamil opowiada chwile jak się pogubił na Stożku, ale generalnie wszystko ok, jakaś moc jeszcze w zapasie została, żegnamy się i każdy w swoją stronę, te spotkania z 260tka są zawsze megaaa. Zbiegam miastem do punktu, tuż przed nim spotykam Bartka Karabina w tym roku kibicuje i biega po trasie, ale to już widać od razu, że za rok tu wróci z powrotem na start ;) punkt, patrzę na zegarek i kurwa!!! Prawie godzina później niż rok temu, łot da fak?!?!?! to już przestaje być zabawne, bo zaczyna się robić z tego bieg na limity, a tak to nie miało wyglądać, kurwa!!! Ogarniam się na punkcie tak szybko jak tylko mogę, przy wyjściu kolejni czalendżowcy Romek i Gienek, zamieniamy dwa słowa i Panowie cisnął swoje bo ich tez limit zaczyna gonić. Przejście przez Ustroń daje w dupe, robi się gorąco i po przekroczeniu ekspresówki patelnia straszna, rok temu przynajmniej wiało, tym razem gówno, męcze te asfalty marszem nie chce mi się truchtać. Podejście na Małą Czantorię idzie mi ciężko, wlokę się jak emeryt, jakoś ciężko mi się oddycha, podobnie jak w Andorrze, ale to kurwa nie Andorra i nie 2500m npm no nic, trzeba tą Czantorie zrobić, byle do schroniska i byle do browaru, ciężko to idzie, a to nawet jeszcze nie połowa dystansu. W końcu jest grań patrzę w lewo szukając Skrzycznego i jest…ja pierdole, jakie hektary!!!  Szybki przelot do czeskiego schroniska pod Wielką Czantoria, maniakalnie lece do drzwi, i słysze kontem ucha po prawej „ile kurwa mamy na Ciebie czekac” hehe Michał kończy swój browar, zostawiam mu kije i wpadam do schronu po swój…kurwaaaa kolejka na pół sali, ustawiam się ale ona ani drgnie, kibluję już tam z 5 min, wkurw tysiąc!!!! Po kolejnych 5 słyszę za sobą „cześć” odwracam się Ania, ma podobne plany tylko marzy się Jej jeszcze jakiś szybki obiad, ale możemy sobie tylko pomarzyć, kolejka ani drgnie, Ania usiłuje przekonać ludzi, że my tylko szybko po piwku, że mamy bieg, że limity, że czas nas ciśnie, ale gówno mają to w dupie…to my też mamy to w dupie, wychodzimy, a browar przekładamy w czasie za 5km Soszów, tam też jest piwo. Po drodze Ania uświadamia nam jakie cieńkie pizdy jesteśmy, bo to, że dogoniła nas dziewczyna to jedno, ale to, że ta dziewczyna zaspała na start i wystartowała 50min po nas, to stawia nas w raczej bladym świetle ;) zbieg z Czantori tym razem idzie wybornie,nie mam dziur na stpach, telewizory znam juz z kilku treningów wiec jest git, płaski odcinek do Soszowa nie dłuży sie jakoś strasznie bo idziemy w trójkę a to zawsze sprzyja, pierdzielimy o wszystkim i o niczym z Anią jakoś tak chyba o kilka miesiecy za późno dochodzimy do wniosku, że może jednak pomysł zapisania sie na Łemkowyne 150 na 3 tygodnie po BUTcie to tak średnio mądry pomysł ;) Soszów, lecimy do drzwi schroniska z wywieszonymi jęzorami, wpadamy do bufetu..."brak koncesji" ... KURWA!!! akurat ten dzień jest pierwszym dniem włodarzenia nowego dzierżawcy i nie maja jeszcze koncescji, pytam błagalnie czy może tak chociaż jedno, małe, spod lady, dupa nie ma, bezalkoholowe zatem chociaz? nie ma!!! fuck shit!!! kupujemy, wodę, cole, ja zadowalam sie gorzkim tonikiem w takim razie, dolewamy flaski i ciśniemy do Wisły. Zbieg ten, należy raczej do tych dłuższych niż krótszych i raczej do tych bardziej niż mniej upierdliwych, nie jest jakiś trudny, właśnie nie...po prostu jak dla mnie jest upierdliwy. Ale znowu nie biegnę tam sam, tylko lecimy w trójke i chyba dzieki temu nie dłuży sie tak jak rok temu, trochę Michałowych kamieni, kawałek asfaltu i punt w Wiśle. Po dordze zrobiłem wywiad i wiemy, że przy punkcie jest sklep, na punkcie pomarancze i do sklepu w końcu upragniony browar, po nastu godzinach wdupacania żeli i snickersów nie ma nic lepszego, tankujemy co mamy dodankować, Ania upewnia się, że nie zrobiła ją żadna kobieta podczas postoju w schronisku i ciśniemy dalej tzn. idziemy, ja wychodzę z punktu z butelką piwa, Michał zapomina kijów, wraca, czekamy, idziemy spokojnie przez miasto do podejscia, browar kończy się na deptaku, za to za chwilę zaczyna się żmudne podejście asfaltem. Żmudne może i owszem, ale też urokliwe, za plecami ukazuje się horyzont trasy którą mamy już w nogach, słońce pomału zaczyna rzegnać się  z nami, jeszcze nie wiem czy to dobrze czy źle, wiem, że nogi już coraz bardziej ciężkie, limit salmopolu zbliża się wielkimi krokami, a ja liczę i liczę i liczę że jestem godzine w plecy do zeszłego roku, czyli na styk z limitem. A na przepaku trzeba jeszcze miec czas, zeby się przebrać, zjesc cos normalnego, dopakować żarcie na noc itp itd robi się grząsko, ale też wiem że nic nie przyspiesze, nogi mówią no fuckin way. Idziemy zatem tempem stałym, nie urywającym dupy, raczej mniej truchtamy niz wiecej, po drodze zostaje gdzies z tyłu Michał, wielki szacun ze wystartował i napierał tak mocno, praktycznie bez żadnego treningu. Trzy Kopce, koniec asfaltu i kierunek Salmopol, zaczynają się trochę nerwowe obliczanki i wyliczanki...tak to jest ta kiepka, kroti, zbieg i juz kiepka pod punt, jak to kurwa, co to za kiepka, a ta? i co to za zbieg i znowu kiepka, kurwa!!! przecież ta auta z szosy salmopolskiej slychac juz od pol godziny a punktu jak nie ma tak nie ma, zostaje niewiele ponad 30min do limitu fuck!!! w końu rozpoznaje ostatnie podejscie, przekraczamy szosę, znowu wchodzimy w las i je st punkt, na niespełna 30min przed limitem...

ja pierdole tak to ja jeszcze chyba nigdy biegu nie pokonywałem. Na punkcie gaz, jednocześnie jem ziemniaki, pije rosół, przebieram sie, ogladam stopy(są ok), pakuje zele, snickersy, dobijam flaski, gadam z Bartkiem i Mariuszem, ustalam ze za rok 260 ta jak oni :D hehe cola, jeszcze troche rosołu i w miedzy czasie jak Ania rozmawia z Bartiem okazuje się, że pierwsza dziewczyna, jakaś w koszulce Łemkowyny, wyleciała z przepaku 10min temu, wow no to zdziwko, Ania ogarnia sie w 3 sekudny i leci w pościg. Ja dopakowuje reszte gratów, szykuje czołówke, odwracam sie po jeszcze jeden ubek coli a tu dziewczyna w koszulce Łemkowyny, ej ale Ty miałaś wyleciec stad 10min temu "nie, co Ty ściagneli mnie w Wiśle, nie złapałam limitu" no to pieknie ;) dzwoni Asia upewnie się czy nie leszcze znowu w tym roku i czy skręcam we właściwą stronę ;) tak skręcem :D w końcu i ja wychodzę z przepaku, na wyjściu łapie mnie Jace i mam prawie że prywatną sesje foto, bo teraz to już tak raczej będzie do samej mety, samemu pewnie aż do końca. Usiłuje podbiegać jak najwięcej, raz że po tym przepaku mam extra jakąś moc i lekko to wszystko w miare wchodzi, a dwa że myślałem że może jeszcze gdzies złapie Anie żeby jej krzyknąć że jednak jest pierwsza i nie musi sie zarzynać, ale nie złapałem jej juz do mety. Na puncie kontrolnym gadam chwilę z wolontariuszami, dochodzi 4 chłopaków i skręcami wszyscy w prawo. Niestety grupą nie idziemy, o dziwo tym razem to ja mam lepsze tempo na tych płaskich fragmentach, odpalam czołówke i naginam w kierunku Baraniej, po drodze es o R, fesj do K dzieki wielkie ;)

samo podejście na B wchodzi mi wybitnie, jakoś podbiegam nawet, amazing, na górze wieje, mała zamotka w którą strone, skręcam i zaczynam zbieg do Węgierskiej, to odcinek trasy którego nie znam już kompletnie. Pamiętam o stokówce ale jak na razie ten zbieg stokówki nie przypomina ni cholerę, zaczynam sie zastanawiać czy czegoś nie popierdzieliłem, i gdzie ten Michał ma stokówkę ;) dochodzę do wniosku że to pewnie oznacza stokówka u Michała i turlam się na dół, odwracam sięza siebie ale nie widzę żadnych czołówek, gdziś daleko na horyzoncie widzę zdaje mi się jakąś czołówke przede mną, ale nie jestem pewien czy mi sie nie myli i czy to aby nie gwiazda, whatever jest stokowka, nie cisnę jak Michał radził, dłuży się to jak flaki z olejem, odpalam mp3, truchtam spiewiając sobie pod nosem, nie pamietam dokłądnie tego zbiegu dalej, zlewa sie mi w całość, to jakiś asfalt, to stokówka, to znowu jakiś teren chyba bez szlaku, to asfalt, a czwórki już mi wchodzą do dupy, zatrzymuję sie w ktoryms momenecie patrze na profil a tu jeszcze jedna mala kiepka, dopiero zbieg do Wegierskiej, i jeszcze dwie kiepy i dwa zbiegi do mety...no tutaj Michale to już ode mnie też dostałeś kilka kurew, sorry kolego ;) na finalnym asfalcie w Wegierskiej, wyczyściło mnie z mocy i węgli i wszystkiego do końca,nie dam rady nawet truchtać powłucze nogami i wypatruje punktu do ktorego jak mi sie wydawało juz kurwa nigdy nie dotre, dzwonie do Asi że chyba jednak tego nie skończe, dostaje zjebe ;) wpełzuje na punkt, nalewam rosołu i w sekundzie robi się mi potwornie zimno, trzesie mna tak ze kuba nie jestem w stanie utrzymac, ale po nauczce z andorry nie kombinuje z zadnymi kurtkami wycigam szybko folie, pomaga, cola, kawa, bulion, herbata, w pewnym momencie mam tego wszystkiego po trochu na raz w kubku, ale siada dobrze :) wolontariusze robią mi specjalnie bułke z pasztetem bo słodkiej z dzemem nie jestem w stanie przełknąć, dzieki wielkie chłopaki, jak zwykle Pokojowy Patrol na milion. Ook ktoś pakuje zawodnika na wpół przytomnego do foli i do samochodu na kime, tez przechodzi mi przez myśl czy by sie nie glenąć na chwile gdzies, ale szybko to wypieram, pakuje plecak dolewam wode, folia do plecaka, kurtka i wychodze z punktu.
Dosyć szybko robi sie kiepa do góry, wiec sie rozgrzewam, Magurka Radziechowska, cos mi swita ze byliśmy juz kiedys na niej z Michałem na treningu, ale juz chyba nie ogarniam za bradzo bo za nic nie umiem sobie jej umiejscowic, to podejscie idzie ciezko gdzies po 10-15 minutach dopada mnie takie spanie, ze nie jestem w stanie isc, nie za bardzo wiem co robic, klasc sie, nie klasc sie, kurwa!!! przypominam sobie że ma w plecaku jakiegos shoota kofeinowego, co prawda nigdy tego nie proowalem ale 600mg kofeiny w tych warunkach brzmi zachecajaco, wypijam 1/3 żeby jednak pikawa nie doznała szoku i kurde... to naprawde działa, obudziłem sie w piec minut i jakos tak lepiej zaczeło się mi isc, wyszedłem juz chyba dosyc wysoko, bo odgłosy Wegierskiej ucichły, za to gdzies z prawej, pozniej z lewej, niby tak gdzies z boku, delikatnie, że można uznać że sie przesłyszało, ale po chwili jak zaryczało bydle tak że już kurwa nie da sie udawac ze sie przesłyszało, niby to tylko rykowisko, niby wiadomo że nie trzeba sie bać, to jednak wyciągam szybko mp3 odpalam na full i świece czołówka tylko pod stopy żadnych ruchów w las ;) ale za to ta najwieksza kiepa wchodzi mi mega szybko i mego mocno. Na górze tuż przed odkrytym terenem, doganiam jakiegoś gościa, zamieniami dwa słowa i ide dalej swoim tempem, w końcu grań, patrze na profil i za bardzo nie wiem ile jej jest, czy to tylko ta granka i juz zbieg czy cos tam jeszcze czycha, profil mowi ze czycha ja przekonuje sam siebie ze to juz na bank szczyt i tylko zbieg do ostrego, robi mi sie zimno, zapinam kurtke nie pomaga, owijam sie folia po paru krokach wkurwia mnie niemiłosiernie, zwijam ja w kłebek i ładuje do plecaka, "truchtaj, biegnij, idź, whatever, po prostu rusz dupe, bedzie ciepło", działa.... i albo nie zauwazylem wczesniej, albo dopiero teraz pokazala sie jakos tak z dziwnej strony wieża na Skrzycznym i az stanąłem. Jak kurwa z tej storny? jak my niby do niej mamy biec? przecież to wpizdu daleko? jak to?!?!?!?! nie dojdę, nie ma kurwa szans, nie mam siły, nie dojdę po prostu kurwa nie dojdę tam... zamrzne na bank zamarzne na jakiejs pieprzonej magurce i bedzie wstyd jak ch... !!!! pisze do Asi sms'a że chyba tu umre, znowu dostaje zjebe ;) turlam sie na dół, oglądam się za siebie przed siebie nie ma nic ani pół czołówki, fuck!!! muzyki juz glosniej nie dam rady puścić więc zostało tylko po prostu iść do przodu, hopka, w dół, hopka, w dół i w pewnym momencie po prawej stronie wychodzi zawodnik, co jest, pojebałem trase? przecież są taśmy? ale, nie nie to tylko bełcik, kolega musiał oprożnić żołądek, gadamy chwile i okazuje sie że jakos tak człapiemy w podobnym tempie więc jak narazie napieramy razem, tak lepiej. Truchtamy co sie da reszte idziemy, oczywiscie gadamy kto gdzie kiedy i ile startował, jeszcze jakas  łąka, Skrzyczne jakos coraz bardziej za plecami zostaje, ja juz nie zastanawiam sie o co chodzi, w koncu dobiegamy do miejsca które znam z treningow, zbieg do ostrego, na reszcie, choc wiem jak on wygląda ;) jest koło północy, przy szlakowskazie kładziemy sie na kilka minut na glebie, jednak robi sie zimno i nie zaśniemy, jem kanapke z punktu, Piotr rozmawia chwilę z żoną,  wstajemy i zaczynamy zbiegac do Ostrego "zbiegać" oczywiście. Zbieg do Ostrego jaki jest każdy wie, a jak nie wie to niech sobie poleci sprawdzić ;) po prostu Michałowy ;) po kamiennej destrukcji za jaką wdzięczne do bólu są nam nasze stopy w końcu lądujemy na asfalcie, tego juz nie truchtamy idziemy marszem do ostatniego punktu, po drodze mijamy jakąś imprezkę przy samochodzie, chlopaki nawet proponują nam po bani, jak dziękujemy to nawet nalegają, ale my jednak dziekujemy nadal ;) docieramy do punktu, 00:50, została nam ostatnia kiepa pod Skrzyczne i zbieg. Na punkcie już nie za wiele właściwie zdziałamy, ja piję chyba ostatnia kawę, choć nie pamietam, jem jakiegoś daktyla dolewam troche wody, Piotr kombinuje coś ze spaniem, mówię że teraz to juz nie ma sensu, rozjebie nas to bardziej niz pomoże, pakujemy manatki i spadamy na skrzyczne. Kiepa znana i lubiana, idziemy wlokąc sie okrutnie, po 10min od wyjscia z ostrego pada nao, wymieniam na Asi mammuta a nao podłączam do powerbanka, przyda sie na zbieg, ktory również znany i lubiany wśród gawiedzi jest :D
Łapie mnie spanie gdzies w połowie podejscia, ratuje sie shootem, troche pomaga, ale nadal wleczemy sie strasznie, zartuje w pewnym momencie i mowie do Piotra że "idziemy jakbyśmy kurwa everest zdobywali, a to Skrzyczne, Ty my to chyba nawet powyżej tysiaka nie wyjdziemy, przed szczytem skręcamy ;)" w końcu Hala jakas tam nigdy nie pamietam ja ona sie nazywa, ale ta z pomnikiem, jeszcze tylko kawałek i skręt w prawo, jest, już "tylko" zbieg. Strumyk wchodzi ok, po jednej malej glebie, przelot, sret w prawo i rynna, jakaś inna (Michał twierdzi że ta sama, ja mowie ze inna ;) ) jeden krok, drugi, trzeci, piąty jeb, gleba, nie byłoby problemu gdyby nie fakt ze ta rynna jest praktycznie pionowa, reszte pokonuje stylem na dupe, podnosze tylko do gory kije żeby ich nie połamać, wstaje otrzepuje 4 litery, wysypuje syf z butów i...stokowki, fuck, to jest gówno ktorego nigdy nie umiem ogarnac na tym zbiegu, ide, truchtam, staje, klne wniebogłosy, oczywiści jak trzeba to nikt tam na górze tego nie słyszy :P ide, truchtam, pierdole to wszystko, znowu wstaje ide , biegne, nie biegne, staje słucham cisza, ide, truchtam....jest szczekanie psów, jestesmy w domu :) zbieg na małą polanke skret w lewo, i juz wiem ze ostatni zbieg i meta, już nawet ta tona kamieni na ostatnim zbiegu mi nie przeszkadzala zanadto, tylko z jedna czy dwie kurwy polecialy, na plytach juz leci sie wyśmienicie, z Piotrkiem oczywiscie nie scigamy sie tylko wbiegamy wspólnie ok 3 nad ranem w niedziele, na mete...jest BUT120 zrobiony!!!

niby sie ciesze i niby jednak nie do końca, bo niby czas lepszy niz gdzies tam zakładałem, ale też wiem, że mogło to wyglądać lepiej...powinno.
Medal, browar, przychodzi Michał: "i jak? fajnie, nie?" :D EXTRA!!! :)