Sezon drugi ultrabiegania start ;)
Niepokorny Mnich, chciałem w nim wystartować jak tylko
przyjechałem na start Wielkiej Prehyby w roku 2014. Trochę obawiałem się o
możliwość dobrego przygotowania się na tak wczesny start w sensie pory roku,
ale zapisałem się. Co później działo się z zimą w górach każdy wie, i warunki
do biegania po górach były w sam raz żeby się idealnie przygotować na koniec
kwietnia na przebiegnięcie 96km z 4000m pionu ;) co zrobić powiedziało się A trzeba powiedzieć
B.
Bieg ten nie wiem, właściwie do końca dlaczego, kojarzył mi
się z Luckiem, to on kiedyś powiedział iż jest to jeden z trudniejszych biegów
tego typu w Polsce i jakoś tak mam że jak słyszę nazwę Niepokorny Mnich to
widzę Lucka. Dlatego też tym bardziej chciałem tam być, przebiec po tej trasie,
którą rok temu biegł Lucek i na której wygrał.
Do Szczawnicy przyjechaliśmy z Zyźkiem i Dawidem w piątek wieczór,
standardowy odbiór pakietów, wyszukanie sobie najlepszego z pozostałych kawałka
podłogi na Sali gimnastycznej, pakowanie przepaków, plecaka na bieg, jedzeni,
picie, odprawę zamieniliśmy na browar na sali ;) i spanie.
Przed biegiem coś zaczęło mi się psuć w głowie, nie mogłem
kompletnie zasnąć, wiadomo że na sali na karimacie spanie nie jest komfortowe,
ale liczyłem na to że zdrzemnę się chociaż godzinę, dwie, pół…nic z tego jak
popatrzyłem na zegarek o 1:15 odpuściłem i wstałem.
Jedzenie, pakowanie, kawa, dwójka, jedzenie, zdjęcia…idziemy
na start, oddajemy pakiety i…fajnie znowu to poczuć środek… nocy, ponad dwustu
zjebów, z których wszyscy są tak mega pozytywni, spotkanie ze znajomymi,
których nie widziało się przez całą zimę, ten specyficzny klimat który jest nie
do podrobienia w żadnych innych miejscach i w żadnych innych okolicznościach.
Odliczanie… 3:00…poszło, pierwsze kilometry przez Szczawnicę
po asfalcie, byłem przekonany że to będzie mordęga taka sama jak na Chudym, ale
nie wszystko idzie bardzko fajnie, sprawnie i normalnie. Wbiegamy w teren jest
git, nie cisnę nie zostaje z tyłu, biegnę swoje pilnując w miarę tętna i tempa,
pierwsze podejścia, piękne widoki na śpiącą i świecącą Szczawnicę i z drugiej
strony na…nie wiem na co J
ale też ładnie się tam wszystko świeciło setkami świateł pod nogami. Dobiegamy
w okolice Prehyby gdzie leży jeszcze sporo śniegu, trochę to wszystko wykręca
stawy skokowe bo jest jeszcze ciemno, moja czołówka nadaje się raczej do
czytania książki w namiocie, a nie do biegania nocą po górach. Gdzieś pod
Prehybą zastaje nas świt, te wschody słońca na ultra są niesamowite za każdym
razem.
Wschód wschodem ale od tego mniej więcej miejsca zaczęło się
coś dziać z moimi nogami. Rano(w nocy) założyłem speedcrossy bo po pierwsze nie
bardzo miałem inne buty, po drugie od kilkuset kilometrów nie biegałem
praktycznie w niczym innym na treningach bo w Tatrach dalej śnieg, więc
pomyślałem że nie będą najgorszym wyborem…otóż pomyliłem się, okazały
się najbardziej zjebanym wyborem jakiego dokonałem tego dnia ;) zbieg z Prehyby
w moim wykonaniu to była jakaś tragedia, nie uważam się za wirtuoza zbiegów,
ale uważam że zbiegam poprawnie, pewnie i dosyć szybko, a tam pierdoliłem się
ze swoimi nogami jak baletnica, kompletnie zblokowało mi psyche i nie mogłem
puścić nóg, i te speedcrossy za każdym krokiem przy próbie mocniejszego
zbiegania, ubijały mi paluch jakby ktoś ładował po nich młotkiem, zbiegłem do
Rytra, przebiegłem asfaltowy odcinek do bufetu i już wiedziałem że będzie źle.
Nogi miałem dobite tak jakbym właśnie kończył Rzeźnika a nie stał na 23km na
bufecie Niepokornego, jem pomarańcze pije Izo, dopełniam bukłak i szukam w
głowie pomysłu co by ty na dalsze naście godzin biegu zrobić ze swoimi nogami…
W między czasie, na drugi bufet dobiega Grzesiu (byłem pewien że jest przede
mna) szybko i bez starty czasu bierze co ma zabrać i leci dalej, a ja zostaje i
nie za bardzo wiem co ze soba zrobic. W końcu zbieram dupę i wychodzę z bufetu.
Asfaltowy dobieg kasuje dalej nogi, stopy, czwórki, dwójki, trójki, ósemki i
wszystkie mięśnie tego świata mam jak z betonu, nie słuchają nie reagują, nic
nie robią, tępo idą do góry po betonowych płytach dobijając się coraz bardziej
za każdym krokiem. Wyciągam telefon i zaczynam beczeć Asi sms’ami jak mi jest
źle i ze umieram i że kończę z bieganiem i że w ogóle i że to i że tamto i owamto…
na 30 km moje nogi już tak napier… do tego dochodzi coś czego nigdy nie miałem
brak możliwości oddychania, próbujesz oddychać a tu dupa powietrze nie wchodzi
w płuca no i zajebiście a do przepaku 14km, cud miód malina. Udając się na
dwójkę, analizuje sytuacje i dochodzę do wniosku ze „dobiegam” do przepaku,
zabieram swoje zabawki i kończę imprezę
na dzisiaj schodząc najkrótszym szlakiem do Szczawnicy. Idę noga za nogą do
góry, sunciak ni cholerę nie chce szybciej pokazywać przebytych kilometró i mimo
że postanowienie było jedno to po jakiejś godzinie zaczynałem kombinować: „ale przecież dnf is no option”, „ale jest
dopiero po 9 w Szczawnicy będę na 11 i co ja tam będę robił sam jak wszyscy
będą biegać” „no ale jak ja sobie to wytłumaczę, że odpuściłem” itp. itd. A w
miedzy czasie speedcrossy zrobiły mi odcisk na palcu takiej wielkości że noga
nawet nie idąc piekła jakbym wsadził ją do ogniska. Przepak, zabieram zabawki i
do domu.
W końcu przepak, a na przepaku Grześ i Zyziek. Grzegorz
widzę, że się będzie niedługo zbierał, to przed nim nie będzie mi głupio
powiedzieć, że odpuszczam, ale Zyziek widzę że dopiero niedawno przyszedł no to
jak ja się wytłumaczę, że jestem cieńka dupa i baba i w ogóle wycofuje się jak
przecież nie urwało mi nogi, to w ogóle jak to tak… ściągam speedcrossy i zakładam
swoje stare wysłużone La Sportivy, od razu czuję że moje stopy mnie za to
pokochały dozgonnie i do samej śmierci ;) ale dalej szukam na mapie szlaku
którym najszybciej zejść do Szczawnicy, wybiegnę z bufetu podbiegnę kilka km a
później po prostu zejdę w dół. Jedzenie,
picie, picie dwójka, coś tam zroś tam standardowe czynności na przepaku mówię
do Grzesia że jakaś masakra jest nie mam głowy nie mam nóg i że będę chyba kończył
imprezę i wtedy Grzegorz przypomniał mi dlaczego między innymi tu jestem: „Jędrek,
zróbmy to dla Lucka…dobiegnijmy na mętę dla Lucka”…
Dopełniam bukłak, w miedzy czasie na bufet wpada Paweł z
Nowa Huta Team, szybko się ogarnia, Grzegorz z Zyźkiem już pobiegli, ja
wybiegam z Pawłem, a że też biegnie w speedcrossach, rzucamy na odchodne
„jebane speedcrossy” i napieramy.
fot. Piotr Dymus
I już wiedziałem że dobiegnę do mety, choćby na rzęsach ale
dobiegnę.
Lla sportivy były genialnym pomysłem. Stopy odżyły, co
prawda dwójki, czwórki, ósemki i reszta mięśni moich kończyn była dobita tak
samo, to w la sportivach zaczęły współpracować.
Ciśniemy z Pawłem systemem znanym i lubianym pod górę
idziemy, proste i zbiegu truchtamy pokonując kolejne kilometry których zostało
ok. 52. Po kilku kilometrach dołącza do nas Alek i ustalamy, że jak tylko nic
się nie wykrzaczy to tak już ciśniemy we trojkę do samej mety. Jest to fajny
system jak ktos w danej chwili jest mocniejszy to „ciągnie” naszą grupkę, jest
z kim pogadać o wszystkim i o niczym, od czasu do czasu wykrzykując w przestworza „jebane speedcrossy” J Robi się upał,
przebrałem się na krótko na przepaku, ale jest naprawdę gorąco, piękna pogoda
piękne widoki ośnieżone Tatry kontrastujące z zielonymi łąkami Słowacji po
której biegniemy już praktycznie do samej mety.
Wszystko idzie powoli ale bez tragedii i z kontrolowanym bólem, zaczyna
tylko pojawiać się problem żołądka i jedzenia, z racji całych perturbacji z
wycofam zapomniałem finalnie zabrać z przepaku kabanosów i bułki które miałem
przyszykowane w worze. Od słodkiego już zaczynałem mieć odruch wymiotny, owoców
mój żołądek już nie nadążał trawić a na bufetach nie było nic innego. Jeszcze
jakoś wchodziły krówki, ale ich też zaczynałem mieć powyżej dziurek w nosie
dosłownie i w przenośni, bo dwa razy zdarzyło się na siłę powstrzymywać treści
pokarmowe w żołądku, a do mety jeszcze ponad 30km. Dobiegamy na przedostatni
bufet, po drodze doganiając pierwszą dziewczynę w stawec, namawiamy ją żeby się
pod nas podczepiła i biegła z nami, chwilkę biegniemy w czwórkę, ale później
koleżanka zostaje. Wpadamy na bufet, jest cola, jest dobrze, pijemy, jakoś
usiedziała w żołądku wiec nie jest źle. Rozglądam się po bufecie a tam banany,
pomarańcze, czekolada, do porzygu nie jestem w stanie przepchać niczego z tych
rzeczy nawet w minimalnej porcji. Ale ale, z boku na ziemi stoi cos a’la
garnek, pytam co w środku i słyszę że zupa pomidorowa…oczy nieomal wyskoczyły
mi z orbit :D poproszę kubek, nic z tego że jest to zupa pomidorowa z cynamonemJ nie pytajcie, nikt nie
wiedział dlaczego, wypijam dwa kubki, dopełniam bukłak, chłopaki tez zabierają
co im potrzeba wychodzimy z bufetu. Noga za noga systemem góra spacer, proste i
dół trucht. Widoki ciągle powalają na kolana.
W miedzy czasie usiłujemy opracować
jakąś strategie na czekające nas niechybnie ostatnie 10km asfaltu, wzdłuż
Dunajca, do mety. Dochodzimy zgodnie do wniosku że na trzeźwo to będzie nie do
ogarnięcia i ustalamy, że jak zbiegniemy do Czerwonego Klasztoru i najpierw
idziemy na Złotego Bazanta a później dopiero zabieramy się do tej asfaltowej
dychyJ
Człapiemy do ostatniego bufetu, słońce na otwartych przestrzeniach których na
tej części trasy nie brakuje, daje nieźle po czaszce. Jedzenie już nie wchodzi
kompletnie, nie jestem w stanie już nawet wszamac krówki, próbuję banana
zabranego z bufetu ale nie wchodzi. Dochodzimy do bufetu, bufet jest usytuowany
na takiej skarpie że orgowie rzucili nawet poręczówkę, żeby się do niego było
łatwiej dostać J
gramole się na górę i z daleka krzyczę że muszę zjeść coś nie słodkiego bo się
zerzygam od kolejnej słodkiej rzeczy J
dziewczyna z bufetu mówi że ktoś zostawił kawałek bułki z serem, nie
zastanawiam się nawet sekundy J
z pomysłu piwa w Czerwonym Klasztorze rezygnujemy na rzecz wypicia piwa na ostatnim
bufecie ;) jednego na trzech, ale wystarcza to pozbyc się uczucia
przesłodzenia, bo cukier wychodził nam już wszystkimi możliwymi otworami w
ciele J
ciśniemy powoli w kierunku Czerwonego Klasztoru, dłuży się ten odcinek
niemiłosiernie, co chwilę wydaje nam się, że to już ostatni zbieg, ale po nim
kolejne podejście i tak kilka razy, w
końcu lądujemy na dole, na szosie-szutrówce wzdłuż Dunajaca. Pakujemy
kije i….idziemy, nie mamy pomysłu co z tymi 10km zrobić. Niby trzeba by
truchtać, ale nikt z naszej trójki nie chce tego zrobić…trwa to kilkaset metrów
aż dochodzimy do wniosku ze truchtamy kilometr, kilometr idziemy i tak na
zmianę, zaczynamy, idzie ciężko ale idzie, po pierwszej seri na horyzoncie
zamigotał mi Grzesiek w jakiejś grupce, druga serie próbujemy pociągnąć 2km
biegu kilometr marszu, daje rade, dochodzimy i mijamy grupkę Grześka, chłopaki
się nie dołączyli więc dalej ciśniemy naszym systemem, na ostatnich dwóch km,
spotykamy znajomych Pawła z teamu, chłopaki biegną i maszerują z nami do mety.
W końcu jest kostka nad Grajcarkiem truchtamy i wbiegamy całą naszą trójką na
mete…udało się.
fot. Piotr Dymus
To był ciężki bieg…głównie psychicznie i w konsekwencji
fizycznie coś mi się podziało z głową i nie umiałem jej odnaleźć przez ponad
połowę trasy…
Bieg, który zawsze kojarzył mi się z Luckiem i… ja wiem że
to bez sensu bo tego nie przeczytasz, ale było Cię tam pełno, na każdym
podbiegu, na każdym zbiegu za każdą kolejną górą i za każdym kolejnym zakrętem…
97km
14h45min
HRav: 132
HRmax: 164
kcal: 8331