wtorek, 27 października 2015

ŁUT150 - podczas gdy inni szykowali się do wyboru nowego, gorszego kraju ja miałem to w dupie i pojechałem do krainy Łemko ;)

Teraz mogę się przyznać...bałem się tego biegu, zawsze mam duży respekt do długich biegów w górach, ale Łemkowyny najnormalniej w świecie się bałem, były dni że mniej były dni że bardziej, ale się bałem ;)
Po nie ukończonym BUTcie moja psycha siadła dosyć mocno, bałem się wszystkiego tego co zawsze mnie przyciągało do startów w górach, ale po kolei :)

Piątek 23.10.2015
Wieczorem Marek i Tomek (dzięki jeszcze raz Panowie) zabierają mnie  od Asi z Krakowa, kierunek Krynica, po drodze rozmowy o biegach, o Kieracie, o tym że właściwie 150km to w sumie spoko chill i że góry ładne i że będzie git. W miedzy czasie okazuje
że chłopaki nie mają obowiązkowego opatrunku jałowego, więc trochę nerwowe poszukiwanie apteki otwartej o 20 w piątek wieczór, w dalszym między czasie okazuje się że w sumie to ja też nie posiadam opatrunku, więc szukanie ciąg dalszy, w końcu się udaje, przy okzji
Maro zakupuje nam po dupnym kawałku szarlotki i doturlujemy się do Krynicy jakoś między 21-22.
Przebieramy się idziemy po pakiety, sprawdzenie wyposażenia i odebranie numreu.
Wszystko idze gładko, szybko i bez korków do momentu gdy gdzieś pomiedzy opatrunkiem jałowym a drugą czołówką, słyszę za plecami "ej kolego coś Ci się wylewa z plecaka" ...kurwa mać, nie zabezpieczyłem rurki bukłaka i cały litr wody poszedł się paść, kij z tym
bo w kranie wody pod dostatkiem, gorzej że niecałe dwie godziny przed startem miałem mokre kompletnie wszystko co mogło się zmoczyć, just great no i co zrobisz? nic nie zrobisz

nic to, udaję że nie ma sprawy, chłopaki pytają co się stało, mówię że luz i że nic i że wszystko gra, idziemy do auta ogarniać się do końca i czekać na start, w tak zwanym miedzy czasie wyskakuję jeszcz do kibla na dwójkę kiedy dostaję sms'a "uwaga niski stan konta"??? jak kurwa niski jak doładowywałem się przed wyjazdem? szybka rozkminka, i kochany fejsbuk wyczyscił mi hajs w telefonie do 23gr.
Biegnę dystans którego nigdy nie biegłem, w górach wq których w życiu nie byłem, biegnę dwie noce, w terenie gdzie ponoc,
niedzwiedzie jedzaą takich jak my bez mrugnięcia okiem na śniadanie, obiad i kolację, a ja zostaję praktycznie bez telefonu...
szybki telefon do Asi ratuję sytuację, dzięki raz jeszcze :)

Ostatnie kilkadziesiąt minut spedzamy w aucie próbując coś jeszcze drzemnąć ale ja juz nie daje rady i juz chce biec, próbuję dodzwonić się do Malwiny z która mielismy biec razem, ale oczywiście "tryb samolotowy" ciekawe dlaczego co drugi zawodnik przełaczał telefon na tym biegu na tryb samolotowy, solid roulezzz :D w końcu wychodzimy z auta idziemy na deptak, po drodze spotykam Tomka który rok temu ogarnął tam podium i który generalnie ogarnął już tyle
że chciałbym mieć choć 1/28 tego :) pytam co i jak i gdzie i kiedy, jak te potoki ile ich, no tak z 12 w pierwszej połowie trasy, a jak to błoto, słyszę...no jest... no ok :D

Malwine zlokalizowałem na starcie jak i kilku znajomych, Błażej, Robert...yyy to chyba wszystko, to też osobliwe, jakoś tak mniej tych samych twarzy co zazwyczaj na ultra i jakoś tak czuć że to trochę inne ultra niż wszystkie w których dotychczas biegłem, czuć, jak wisi gęsto w powietrzu "coś jakby strach" ;)
Jeszcze krótkie sprawdzanie listy obecności i startujemy.
Początek jak to zwykle spokojny tralalala rozmowy, choć ich jakby mniej niz zwykle i krażą ciągle wśród trzech tematów, błoto, rzeki, druga noc ;)
POza tym pierwsze spostrzeżenie że to jednak nie to samo co starty o 3-4 nad ranem gdzie za 2-3h bedzie mozna wyłaczyć czołówki, tu ich nie wyłączymy przez najbliższe 7 godzin a poźniej je włączymy na kolejne 10h, po drugie dlaczego Malwina ciągle mi ucieka
i dlaczego nie mam siły i mocy, po trzecie dlaczego mój puls pokazuje jakies abstrakcyjnie małe wartości na podejściach, po czwarte jak to jest Beskid Niski to dlaczego tu są takie grapy ? ;)
Do pierwszego punktu mija wszystko bez wiekszych historii, zachowawczo, wciąż z tyłu głowy czai się ta liczba 150km, krzyczy na kazdym zbiegu, podnosi larum na każdym mocniej atakowanym podejściu.
Pierwszy punk to bufet to raczej szybka akcja, jest herbata która poźniej będę się poil na każdym z punktów i która jest jedną z najlepszych rzeczy jakie mogły tam być, kilka orzeszków, tankowanie bukłaka i dalej w drogę.Trochę mrzy, ale raczej ciepło więc wszystko ok.
Droga okazała się usłana kolejnymy dwoma dzidami tak konkretnymi ze naprawde zacząłem zastanawać się co autor miał na myśli nazywając ten Beskid, Niskim, góry piękne choc cały czas z czołówką na głowie to naprawde piekne góry tylko jak ktoś dał się zwieźć nazwie to się grubo przejechał ;) Kozie Żebro i syty zbieg, kolejna Rotunda z  cmentarzyskiem z okresu I Wojny, robiącym piorunujące wrażenie, gdy wbiegało się tam z czołówką w porze kiedy noc wlaczy z dniem ale jednak ma jeszcze trochę przewagi, aż przystanąłem tam na chwilę i jakoś tak zrobiło się magicznie ;)z tej magiczności wyrwał mnie kolejny zjebisty zbieg na którym mózg znowu krzyczał ta liczbe 150 na szczęsie mózg miał sie nie najlepiej i nie ogarniał moich nóg, lubie te zbiegi :D
a roclity wbrew moim obawom, choć i owszem zapychały się całkowicie błotem to trzymały na tych zbiegach wystarczająco :) po drodze kilka struminie, rzeczek, raczej do przejscia na względnie sucho,
tylko jedna przy której oczywiście zaczaił się z aparatem Piotrek Dymus wymagała utopienia się w niej powyżej kostek ;)
Generalnie pierwsza noc byla dla mnie o milion razy trudniejsza niz druga, nie wiem z czego to wynika ale to wlaśnie pierwszej nocy czułem się tak jak raczej powiniennem drugiej, jakiś niepokój, słabosc, tetno ni chu nie chciało się wkręcic na takie obroty na jakie powinno, i ta ciągła liczba która miałem wyrytą wszędzie dookoła w swoim mózgu, 150km...
Między zbiegiem z Rotundy a Bartnem gdzieś tak niepostrzżenie pojawił się świt, poźniej jakoś dotarło do mnie że kurde, ale o co tak jakby chodzi bo jeszcze nie widziałem wschodu a już jest jasno, po drodze sms od Radka z pytaniem gdzie jestem, usiłuje odpisać ale  problemy z zasięgiem
nie pozwalają na komunikację ;) idę usiłując truchtać, bolą mnie piszczele i boli mnie moja zasrana lewa stopa już raczej bardziej wkurwiony niz zadowolony, wychodzę zza jakiegoś zakrętu, podnosze głowę do góry a tu Kasia z Radkiem :)
Radek robi zdjęcie, jesteśmy tuż pod drugim bufetem w Bartnem, doczłapujemy na popas, ja się im żale że wszystko mnie boli, ze nie ma mocy, ze piszczele, ze 150km to nie ma chuja, że schodzę na setce, Radek mówi zebym skończył pierdolić, Kasia też podobnie tylko ładniejszymi słowy generalnie strasznie miło jest spotkać dobrych znajomych w środku dziczy Beskidu Niskiego :)
fot.Radek Denisiuk
Drugi bufet to odlot, pomidorówka zagryzana pieczonymi ziemniakami, to jest po prostu totalny odlot, uzupełniam bukłak, biorę jeszcze kolejną porcję ziemniaków i dolewkę pomidorowej i czuje jak wraca moc, srać wszystkie żele tego świata :D
dopełniam bukłak, porywam jeszcze jednego ziemniaka i wychodząc z bufetu spotykam wbigających na niego Tomka i Marka, chlopaki mowia cos o nodze Marka, ze jest kiepsko,
Marek miał myśli nawet żeby tutaj skonczyc ale odżył, ja wychodzę chłopaki się doładowują.
Radek foci na wyjściu z punktu i razem z Kasią podchodzą ze mną kawałek, spokojnie i bez spiny spacerem bo te wszystkie ziemniaki i pomidorowa zamieniają się dopiero w czystą moc w żołądku ;)
Coś mi świtało w głowie z tym Bartnym ale nie wiedzialem co dokładnie no to po jakimś kilometrze z hakiem już wiedziałem, bagna, bagna, bagna :D
Radek z Kasią jeszcze dzielnie walczą, ale po kilku koljenych próbach zapada decyzja o wycofie ;) żegnamy się (dzięki jeszce raz stukrotne, że byliście i że Wam się chciało, chylę czoła).
Ja brne dalej w to gówno, kilka pierwszych usiłuję obejść "suchą stopą" ale jest to raczej nie wykonalne, wpadam po kostki w to gówno i od razu zaczyna napierdalać mnie lewa stopa,
no to pieknie mysle sobie, powtórka z Grani tylko tu nikt mi nie da ketonalu w zastrzyku.
Nic, wyciągam pierwsze ibupromy aplikuje i napieramy dalej, po drodze pierwsza dwójka,
mijają mnie Marek z Tomkiem.Kolejne kilometry pokonujemy wspólnie z Markiem i Tomkiem, mi brakuje mocy, Tomek też chyba trochę podcięty, tylko Maro mimo bolącej nogi napiera mocno i trochę nas popedza, teren w większości biegowy więc te km'y lecą dosyć sprawnie.
Na ostatnim przed punktem fajnym technicznym zbiegu dochdzę dziewczynę i chłopaka, Gosia i Pitrek, razem dobiegamy do Przełęczy Hłabowskiej i razem pokonamy, kilkadziesiąt kolejnym km'ów.
Na przęłęczy kolejny wypasiony bufet, herbata przepyszne bułki, jemy, dopełniamy zapasy, po bułce do plecaka na dlaszą drogę i wychodzimy.
Tuż przed wyjściem dobiega Marek z Tomkiem, Marek niestety juz z mocno skasowanym kolanem.
Do przepaku pozostają dwa podejścia i jeden systy zbieg, tak to przynajmniej wyglądało z profilu.
Ciagle studiując profil, dochodzimy zgodnie do wniosku że takie zmarszczki wystające po 2-3mm powyżej poziomicy, to na bank w zasadzie płaskawo, a jeśli nawet nie do końca
to na pewnoe bigowo.
Błąd!!! Duży błąd. Beskid Niski to taka bestia, że jak w każdym innymi miejscu na świecie i w każdym innym Beskidzie taką zmarszczkę da się przebiec, tak w Beskidzie Niskim
oznacza ona pinową ścianę z błotną jzadą w obu kierunkach ;)

Zbiegamy do Kątów robi się ciepło, trzeba zrzucić z siebie bluzę, tylko gdzie ją wsadzić. Zabrałem ze sobą zbyt dużo rzeczy do ubrania i bluza ląduje w kieszeni z bukłakiem. No cóż zapewne nie przetrwa kolejnego dotankowywyania.
Piękna hala, która górowała nad nami i którą zachwycaliśmy się przy zbuegu z Kamienia okazała się małą golgotą na która wpełzamy we trójkę.
Na górze piekne widoki, wszystkie odcienie żółci, brązu i czerwieni. Fotograf przyczajony w trawie robi fotki, my robimy swoje jest pięknie.
Zbieg do Chyrowej Gosia troche podkręca tempo, Piotrek zostaje kawałek z tyłu, przed samym przepakiem dziewczynka siedzi w progu wejscia do domu
i wita kazdego zbiegającego gromkim "blawo, blawo !!!" :)

Wpadamy na przepak, lecimy po jedzenie do restauracji, do wyboru zupa gulaszowa i makaron z warzywami, bierzemy po połowie tego i tego.
Zasuwam z tymi tackami po przepak i miedzy gryzem makaronu a łyżką gulaszowej robie operacje na stopach, plastry, wazelina, nowe skarpetki,
łykam ibupromy. W miedzy czasie dobiega Marek z Tomkiem, Maro się wycofuje, nie wyjdzie już z przepaku, kolano przestało się zginać.
Przykre to i żal mi Go bardzo, bo miał naprawdę moc i po pudle na BUT120 trzy tygodnie wczesniej mógł z wielkim przytupem zakończyć sezon.
Nie ma tego złego coby...wrócimy za rok i złamiemie 24h ;) żegnamy się i wychodzimy w trójkę z  Chyrowej. Zeszło nam tam z 20-30min za długo trochę i to czuć.
Nie mozemy wejsc w tempo, cieżko isć, jedzenie ciąży w żołądku, a na dzień dobry mamy ostrą dzidę łąką do góry. Męczymy to jakoś raczej w ciszy ;)
Kilka koljenych km'ow, które miały być płaskie bo  te zmarsczki to płasko rajt?...no nie rajt :D Tymczasem coraz piękniesze widoki i kolory zaczynają miażdżyć system, włącza się nam mode na foty, co chwilę stajemy i cykamy zdjęcia, cóż ultra wybacza takie zabawy :P


Po sesji foto naginamy zbiegiem do Nowej Wsi, generlanie plan jest taki żebyśmy doszli do Iwonicza za dnia i złamać setny kilometr bez czołówek. Zbieg do Nowej wsi jest dosyc szybki Gośka podrkreca tempo do jakiś 5:20 co dla mnie i Piotrka jest już na granicy, ale ciśniemy bo dzięki temu
urabiamy sporo terenu.

Niestety tempo było za duże pod koniec zbiegu na stromych technicznych czesciach, Gosi odcina prąd, ląduje w krzakach na trójkę, czekam na dole. Przekraczamy krajókę, którą "asekuruje" wolontariusz, mówi 14km do Iwonicza, ja pytam jak 14 jak 12 ;) zakładamy się o trzy piwa na mecie :)
No i Cergowa, nie do końca wiedziałem co to, mieniła się pełnią kolorów i wyrastała pionowo nad głowy, serio mimo ze ma tylko 700m to to pion do góry.

Mi wchodzi dobrze, ja lubie takie podjescia ide z kijai jest ok. Wyprzedzamy tam sporo ludzi, dochodzimy Piotrka i dalej cisniemy naszym teamem.
Szczyt trochę zwodzi i co rusz chowa się za kolejnym wzniesieniem, ale w końcu jest, zbieg na dół i Iwonicz.

Gosia nie moze zlapac rytmu po przygodach idziemy, truchtamy i tak na zmiane, zaczeło mi sie robi zimno wiec wytruchtałem troche do przodu, zbiegłem do asfaltu, ubrałem się i tam czekałem, zaczeła sie szarówka drugiej nocy.

Jako że do Iwonicza zostało 2km ustalamy ze ja truchtam w dół asfaltem, bo musze wymienic na punkicie baterie do czołówki i zalatwic kilka spraw ;) wiec prawie Oni mnie dojdą.
Tak tez robimy, niestety po chwili dobiegam Maćków którzy robili tą trase rok temu i okazuje się ze Iwonicz to i owszem ale ale nie za dwa a za jakies 5 kilometrów asfaltem, podzielnych po równo
na zbieg i podbieg.... #japierdole
O dziwo ten asfalt wszedł mi całkiem zajebiscie. Iwonicz słychac z dwóch kilometrów, obstawiamy że albo to festyn, albo koncert, albo najmniej realne wesele.
Okazało się to być naszym punktem :) Spiker wykrzykiwał z imienia i nazwiska każdego zawodnika wbiegającego na plac przy amfiteatrze, ktoś bębnił na bębnach, wykrzykiwane do mikrofonu motywujące hasła, gratulacje, żegnanie zawodników wychodzacych na ostatnie 50km, jakby szli na bitwę, coś niesamowitego, jak komuś przeszło przez myśl żeby się wycofać na stece, to musiał o tym zapomnieć :)
To miejsce to była jakaś taka nasza Łemkowo150tkowa planeta :) W miedzy czasie dobiegają Piotrek i Gosia, pijemy herbate, jemy orzeszki, ja zapodaję kawę, choć nie wiem jak zareaguje na to
mój żołądek bo dostał ją pierwszy raz od ponad pół roku, ale musiałem, bo inaczej nie przetrwałbym bez spania, a juz dawno ustaliliśmy że nie wchodzi w grę żadne spanie na 10min, nie siedzimy
nawet w Puławach w środku w knajpie na punkcie, zeby się nie rozleniwic, jak wejdziemy do ciepłego to juz tam zostaniemy.
Wymieniam baterie, dolewam bukłak i nagle pada pytanie Gosi czy chcemy fasolke po bretońsku???? wtf? jaką fasolkę?...no chce, pewnie ze chce i za minutę pięc dostaję takową prosto z menaszki od wolontariuszki z Ultramaratonu Podkarpackiego, kosmos, naprawde kosmos :)
Do tego momentu biegu caly czas walczyłem z myślami czy się uda czy się nie uda, czy wytrzymam, czy dam rade, to właśnie tam w Iwoniczu gdy zaczynała się druga noc, czyli jedna wielka niewiadoma, bo nigdy tej granicy nie przekroczyłem, to właśnie tam wszystkie niepewności się rozwiały, zniknęły. Mode on "napieraj!!!" :d nie wiem co ta fasolka miała w sobie :D
Jeszcze tylko losowanie motywacyjnych karteczek i wychodzimy z punktu.

 Tego wyjścia  nie zapomnę nigdy. Wychodzimy w czwórke i jestesmy tak dopongowani i tak żegnani przez spikera i cały punkt, że momentami cieżko było usłyszec własne myśli, niesamowite. Chylę czoła i dzięki dla wszystkich z punktu w Iwoniczu, jesteście wielcy.
Zaraz za punktem wycigam za pasa startowego rekawiczki i.... kurwa mokrusieńkie... no tak dolewałem wodę do bukłaka Ty debilu.
No nic zapasowych nie mam musi byc jak jest.
Idziemy przez Iwonicz początkowo asfaltem poźniej szerokimi szutrami raczej do góry  trochę w dół tak na przemian. Tuż za Iwoniczem spotykamy Maćków kombinujących cos na poboczu,
jak to skwitował Maciek z Wawy "zepsuła mi się dupa i robiłem 10 dwójek pod rząd" no cóż shit happens ;)
Maćki po ogarnieciu dupy, dochodza do nas chwilę idziemy grupą później chlopaki podkręcają tempo, uczepiam się ich, nasz team troche się posypał i choć tempo Macków jest dla mnie bolesne,
to cisnę z nimi. Znają trase z zeszłego roku a i kombinuje że jak wytrzymam ich tempo to zmieszcze sie w 28h jak nie wytrzymam, no to to cóż, shit happens.
Zbiegamy do Rymanowa, Maciek-Wawa cisnie zdecydowanie kilaset metrów przed nami, dochodze do niego jak tylko schodzym z asfalty, Maciek-Dąbrowa zostaje troche z tyłu, zosatliśmy we dwójke z Maćkiem Wawa.
115 km w nogach ok 20h od startu i zaczynam liczyć i kalkulować, został nam niecały maraton, więc 8 h na maryon to świat. Maciek mówi, że nie ma chuja, że to ciężki teren, że zobaczę,
że nie zdaje sobie sprawy z tego co mnie czeka, żebym miał respetk bo nigdy nie wiadomo co się stanie ze mna za godzinę i że genralnie najoptymistyczniejszy warioant to 10h hmmm troche dało mi to do myślenia, ale kurwa kto jak kto ale ja mam zawsze respekt i ja tu kolejnych 10 godzin nie wytrzymam nie ma szans...pierdolenie 8h na niecały maraton to świat...wbiegamy na asfalt i jakby ktoś dał mi w ryj, stanąłem, nic, człapanie nie ma nawet truchtu, wyłączamy czołówki, próbujemy coś gadać, ale oboje nas to tylko wkurwia, cisza i co kilkaset metro to jeden to drugi wyrzyuca w cisze pytanie "gdzi ten jebany skręt do Puław?"....
Maciek pobiegł, tak po prostu, wziął kurwa i pobiegł, a ja nic, nie mogę, ni chuja nie ruszę mowie do tych jebanych nóg ze maja truchtac ze nie po to ostatnio biegałem po asfalcie i to w roclitach, zeby sie nauczyly, ze mają biec kurwa biec to jest bieg macie biec!!!!  dupa
Dzwonie do Asi, zamieniamy dwa zdania kończy mi się zasięg!!!!.... dowlekam się do skrętu i widzę dwóch chłopaków, jeden zgięty w pół rzyga na czym świat stoi, drugi  pyta mnie, wskazując na liście drzwa czy tam są jakieś twarze, nie nie stary to liście chill, sam kontem lewego oka widząc wilka.. jest dobrze ;) 2km do punkty, 2km asfaltu, asfaltu do góry #japierdole
Po kilkuset metrach dochodzi mnie kolegqa od twarz, i znowu pyta o jakies drzewa które rzekomo są czyimiś facjatami :) znowu mówię że nie, sam widząc szlaban który otwierał się i zamykał non stop,
napierdalał tak nie wiadomo w jakim celu, odwracam głowe patrze w asfalt, mózg cichnie.
Tylko po kilku minutach dopada mnie senność idę tym asfaltem i zamisat poruszac sie do przodu to chodze od rowu do rowu wisząc na kijach, kurwa!!!
podnoszę głowę i znajoma sylwetka, krzyczę Malw!!! odwraca się to znaczy że jest prawdizwa ;)
Trochę się dziwie co ona tu robi i ze właściwie powinna być juz na mecie, skasowała kolano i walczy z bólem, trochę sobie ponarzekaliśmy i doszliśmy na punkt.
Lece do knajpy pochłaniam kilka pomaranczy, zabieram dyniową i wychodze na zewnatrz, siedze sobie sam na polu i pije zupę, a cała gromadka rozsiada sie w środku,
ktoś tam śpi, ktoś się rozbiera i rozsiada do jedzenia inny kima, janie mogę wiem że jak wejdę to jest groźba że już nie wyjdę, dopełniam bukłak i butelkę koli, kibel na dwójkę i staryje z punktu.
Wychodze równo z Maćkami, jest ok 23:00, 30km do mety.
Z asfaltu skrećami na podejście, wieje, jest zimno, mimo że jakimś cudem włączył się mi 3 bieg i napieram dosyć mocno, muszę się zatrzymać i po raz pierwszy w tym biegu, założyć kurtkę.
Włączam muzykę i napieram.
Podchodzę dosyć szybko i sprawnie, zaczyna się grzbietowy odcinek biegowy.
Biegne sam, zaczyna sie las, wiec staram sie podkrecic tempo żeby kogoś złapać, nie chcę biec samemu. Przed sobą nie widzę żadnej czołówki, podgłasniam muzykę biegne skupiony żeby sobie nie zrobić kuku, w pewnym momencie po prawej stronie ścieżki leży zwalony mały świerk, uciekam miedzy błotnymi kałużami na lewą stronę zeby ominąć świerka i w tym samym momencie z lewej strony wyskakuje niedzwiedz i przecina ścieżke dwa metry przede mna,
odskakuje w prawo, wdupcając się prawie w ta błotną maź po pas. W tym samym momencie wiem że to oczywiście kolejne zwidy, ale dla pewności delikatnie kukam za świerka czy aby na pewno:)
niedzwiedzia brak.
Kilometr dalej zamisat szarf znakujacych trase iwdze co kilka metrów palące się znicze na środku ścieżki, fuck!!!
Ale one okazały się jak nabradziej prawdziwe, tak samo jak ognisko i kilka termosów z herbatą do wyboru i zapiekanka ziemniaczania z boczkiem prosto z ogniska...Adaś Michalik jesteś wielki.
Zostało 14km do ostatniego punktu.
Dłużą się, dobiegam jakąś grupkę i razem doczłapujemy do punktu. Tam szybka herbata kilka biszkoptów wymiana bateri w czołówce just in case i dzida dalej.
Ostatnie 14km, 2 godziny, nie więcej, tak założyłem.
Dłużyły się, a jakże, zaczął mnie boleć achilles, co chwilę spoglądałem na profil ale juz nie umiałem nic mądrego z niego wywnioskować. Ładne podejscia , jakimiś halami, zimno, wiatr,
skrząca się od mrozu trawa, księżyc oświtlający już Bieszczady na horyzoncie, ogniska, klejące się błoto, kupa niedźwiedzia na zbiegu do Komańczy, ciche szczekanie psa zwiastujące że już blisko, asfalt, z którego widoku nigdy się tak nie cieszyłem i równie szybko ustępująca radość jak zobaczyłem tą niekończąca się prostą, widok goniącej czołówki na ostatnich metrach, skręt, flagi nutrendu, zegar, meta... Odbieram medal i bluze finishera, idę po pierogi.
Dojeżdza Asia z Bartkiem, których wyrwałem ze snu telefonem jakaś godzinkę wcześniej, dzięki ogromne że się Wam chciało i że byliście. Siadamy przy ognisku gdzieś miedzy czwartą a piątą rano, jest Adaś jest kilki innych finisherów, rozmowy, opowieści, piwo od Asi (dzieki :) )
Pakujemy się i do domu.

Bieg zorganizowny perfekcyjnie w moim odczuciu.
Oznaczenia, bufety, wolontariusze, a właściwie Wolontariusze przez największe W, jakich jeszcze nigdzie nie spotkałem, dziękuję Wam wszystkim ogromnie.
Trasa, widoki, kolory...Gabi, Krzychu, dzięki :)

Miałem jeden wielki kryzys przez pierwsza noc i początek dnia, żołdkowo ok, po prostu totalny brak mocy, póżniej im dalej w las tym lepiej.
Jadłem wszystko prócz żeli i przy tym zostaje :)
Wracam za rok for sure :)



152km/5024m up
28h24min
12016 kcal





p.s no i wybrali nowy, gorszy kraj, a ja dalej mam to w dupie, bo zawsze można uciec do krainy Łemko :)

środa, 7 października 2015

03.10.2015 BUT 120 - kronika porażki.

Sobota godzina 1:30 w nocy, dzwoni budzik w telefonie, czas wstawać. Asia jeszcze przeciąga te kilka minut i "doleżuje" w łóżku, ja zaczynam ogarniać zwyczajowe sprawy przed wyjściem na start, jedzenie, które nie wchodzi ani w wersji słonej ani w wersji słodkiej, zero spręża i zero polotu, po prostu mi się nie chce.
Dwójki oczywiście brak, ale tym się już nie przejmuję, ubieranie, kombinowanie na ostatnią chwilę, kompresja długa ? nie kompresja krótka?... też nie... finalnie zakładam jakieś stare cieńkie kolarskie skarpetki które się mi podwinęły pod rękę, dlaczego? do dziś nie jestem w stanie odpowiedź na to pytanie.
Wychodzimy, jest zimno więc już w Biurze Zawodów po odebraniu gps'ow zakładam kurtkę i rekawiczki.
Już przed amfiteatrem spotykamy Artura, mini rozgrzewka, trochę przedtsartowej paplianiny, odliczanie i start.
Początek po asfalcie o dziwo, biegnie mi sie lekko, spokojnie, wolnym tempem, ale mega lekko, jestem zaskoczony bo zawsze poczatki mam najcięższe, nogi z betonu które wydają się ważyć tonę każda, a tym razem pełna lekkość i flow, git. Cześć asfaltowa i pod sanktuarium jak również dalsza już szlakiem przbiegaja bez historii, pod sanktuarium stoi Michał i mówi że mało nas na 120 zostało, że mam szansę, zebym cisnął i walczył i jakieś takie tam, to myślę, kurde może to ten dzień ;) no i był ten :P
Za Klimczokiem pieknie wyłania się śpiące i świecące milionem świateł Bielsko, mega widok, gorzej bo wyłania się też jakiś demon który siedzi w moich nogach i który zawładnął nimi tego dnia, dziś już wiem że ten demon nazywa sie prawie 300km w nogach i 10000m up w ostatnich 3 tygodniach przed biegiem, coś mówili o jakimś tapperingu i zejściu z objętości przed startem, ale ja oczywiście nie słuchałem i ja oczywiście wiem lepiej ;)

Wschód słońca zawsze i wszedzie na każdym ultra robi mega wrażenie i trzeba stawiać i robić zdjęcia, tu nie było wyjątku :)

Zaczynają się pierwsze zbiegi i pierwsze biegowe płaskawe tereny i zaczyna się mój koszmar, uczucie lekkości i flow'u sprzed nieco ponad godziny poszło się paść dosyć dosadnie, moje nogi były puste, czwórki zakwaszone jak po 12h napierania, kompletny brak sił, niemoc, narastający wkurw i niechęć do biegnięcia czegokolwiek.
Asia z Michałem biegli sobie jakby byli na 5 kilometrowym treningu crossowym a ja na 10 kilometrze zaczynałem powoli walkę o życie, jakiś dramat totalny.Zbieg do pierwszego punktu odżywczego który 3 tygodnie wcześniej przebiegłem tak jak rzadko kiedy zbiegam, na totalnym luzie i pełnej prędkości, dziś nie umiem nawet odtworzyć tego stylu w 5%, i ta uciążliwa myśl w głowie, która zaczeła przytłumiać wszystko inne "co się kurwa dzieje?????!!!!"
Dobiegamy do pierwszego punktu, dolewam izo biorę ciastko i wychodzimy. Kolejna rzecz która powinna mi dać już wtedy do myślenia, a która oczywiście nie dała, to dlaczego będąc na 12km trasy wypijam już drugi bidon izotonika, skoro normalnie jeden bidon to mniej wiecej ilość którą konsumuje na całych zawodach 80-90kilometrowych? Zamiast refleksji wycigam kolejnego żela i popijam kolejnym łykiem izo, to nic  że do tej pory nigdy w życiu nie jadłem takich rzeczy na biegach i to nic że to mój pierwszy tak długi dystans, kilo żeli i wiadro izo na pewno dadza mi siłę, tak trzeba przecież tak biegają profi to ja też muszę, wdupcać te żele i wlewać w siebie izo, choć coraz bardziej chce mi sie po prostu jeść ;)
Z kazdym kolejnym kilometrem coraz mniej biegne a jedynie podejścia jak zwykle wchodza mi dosyć dobrze, nie mam siły i coraz bardziej zaczynam zastanawiać się co ja właściwie tutaj robię i że właściwie to taki ultras ze mnie jak z koziej dupy trąbka.
Przed drugim bufetem usiłuję oszukać trochę nogi i puszczam je na zbiegu tak jak to powinno wyglądać od początku i chociaz zbiegam w miare sprawnie i szybko to nie czuję tego kompletnie, za to czuję po raz pierwszy "to coś" na prawej pięcie, bagatelizuje i  wpadamy na drugi bufet i ku mojemu zdziwieniu widzimy tam Julcie. Juz myslałem ze przepisała sie jednak na 120 i że będę miał z kim biec, ale nie ;) Na bufecie troche sie zamotałem z dolewaniem wody i ...a jakże izotonika, jem ciastko rozglądam się gdzie Asia z Michałem, a oni juz daleko het na asfalcie, zabieram kije i wyczłapuje sie z bufetu.
Błatnia bez historii, stara śpiewka do góry ide ostro i dosyć sprawnie na dół i po płaskim odciecie totalne a do mety jeszcze ponad 100km, po prostu świetnie ;)
Na zbiegu do Brennej spotykamy Bartka, który ciśnie po zwycięstwo na dystansie 260km mocarz i szacun pełen, chłop wygląda jakby sobie po prostu wyszedł na spacer a nie biegał od dwóch dni po Beskidach w stylu non stop, pytam "jak tam?" w odpowiedzi słyszę "spoko, choć już nie wiele co podbiegam " :) ja pierdole :D chłop na w nogach z 200km i już nie wiele co podbiega :)
Brenna bufet, bułki, herbata, a ja mam ochote juz konczyć ten bieg, mam puste nogi .... i skręcam na 120km. Asfalt w Brennej, choc jest go niewiele dobija mi lewą łydkę, staję rozciagam, truchtam, rozciągam truchtam...w koncu zaczyna sie teren i podejscie pod Równicę, od razy dochodzę dwóch gości ze 120 jednego mijam, drugi gdzies tam majaczy w zasiegu wzroku i też tutaj po raz pierwszy dochodzi do mnie że od tego miejsca biegniemy pewnie max w 12-13 osób i że będą mijały długie godziny jak z nikim nie będę się mijał, ścigał, rozmawiał itp troche mi to podcina głowę, i już wiem że moja psycha wcale taka mocna nie jest, z tych dywagacji wyrywa mnie dzwięk telefonu, patrze na wyświetlacz dzwoni Michał, no nie... pierwsza z zapowiedzianych zjeb że się wlokę, że jestem cieńki jak baba, że jestem dupa a nie biegacz i że w ogóle powiniennem się tam położyć i umierać bo nic ze mnie nie będzie, odbieram...ale nie pada tylko pytanie czy oznakowanie do Brennej jest ok, mowie że jest ok, zjeby brak, jest dobrze ;) Równica, bez problemu odnajdujemy zbieg o którym Michał mówił na odprawie i po kilkuset metrach już wiem, że to Michał układał trasę ;) zbieg jest powiedzmy sobie taki Michałowy, luźne kamory, trochę telewizorów, no genralnie po 3:30 to tam raczej nie zbiegniesz ;) Ustroń...bałem sie tych przebiegów przez miasta ze sie pogubię, że będzie kicha z orientacja, ale nic z tych rzeczy oznaczenia perfekcyjne moje roclity kochaja przeciez asfalt wiec biegnie sie jak z nut, tylko dlaczego suunto ciagle pokazuje że to jednak nie po 4:15 a tak raczej bliżej 6:30? Kolejny bufet, mega miłe dziewczyny z Pokojowego Patrolu, wiec sobie troche posiedziałem, pogadaliśmy pośmialiśmy sie pożartowaliśmy, jakoś tam nie spiesznie mi było wychodzić na ten asfalt, no ale że zbliżał sie kolejny zawodnik to w końcu zebrałem swoje bambetle i potruchtałem dalej asfaltem w stornę Czantorii. Trochę tego asfaltu było, znowu zaczeła odzywać się moja łydka, znowu zaczęła coś mamrotać prawa pięta i nawet przeszła mi przez głowę myśl, że kiedyś ktoś powiedział mi że jak na fokach poczujesz tylko, że coś jest nie tak w bucie od razu się zatrzymuj i poprawiaj, bo jeśli nie to nie będzie żadnego później, ani żadnego za chwilę, ale że moje roclitty ni chuja nie przypominały butów skiturowych to, olałem to i wypatrywałem konca asfaltu.Podejście na Czantorie choć długie i już dosyć ciężkie wchodziło jak zawsze gładko i dosyć szybko, po drodze spotykam kolejnych dwóch mocarzy z 260tki i w końcu dochodzę na Czantorię. Tam trochę się motam gdzie biec, bo niby czerwony na Soszów, ale tam sa jakies granatowe taśmy wyciagam mapę, sprawdzam, no tak to musi być to, w miedzy czasie dobiega mnie zawodnik z trackiem gps i potwierdza ze tak, czerwony na Soszów, zaczynamy zbieg i pieta już nie mamrota a wrzeszczy, krzyczy i bluzga, co jest kurwa??? Zatrzymuję się w połowie zbiegu, siadam, sciągam buta i nie dość że w miejscu gdzie powinna być skarpetka na pięcie nie ma jej, jest jedna wielka dziura to jeszcze zamiast jednej pięty mam cos jakby półtorej piety...na szczęście mam ze sobą w plecaku zapasowe skarpetki, porządne nowe inovejtowskie, sciągam te potargane wrzucam do plecaka, zakładam nowe i modle się żeby to wystarczyło. Wstaję, skacze na pięcie, spoko, nie boli jakoś bardzo, zaczynam zbiegać na początku jest ok, ale później im dalej w las tym zbieg jest coraz bardziej Michałowy telewizor na telewizorze, moja pięta ma już dosyć, a ja mam wrażenie że z każdym kolejnym kamorem na który staje i który postanawia wyjeżdżać spode mnie odrywam kolejny kawałek skóry z mojej pięty. Czekam aż skonczy sie zbieg i zacznie podejście żeby zobaczyć co da się jeszcze z ta noga zrobić, nie chce tego robić na zbiegu bo ucieknie mi ten zawdonik przede mna tak że go juz nie dojde, na podejściach jestem na tyle mocny że wiem że mi nie zwieje tam. Zaczyna sie podejście na Soszów, siadam ściagam, buta i skarpetkę, pieta jeszcze jest ale już kiepsko sie miewa, wyciągma plaster compeeda który w ostatniej chwili wrzucilem rano do plecaka, przypominam sobie że producent kazał umyć, wysuszyć i odtłuścić stopy przed naklejeniem plastra, patrzę na swoje stopy i kurz w połączeniu z błotem i potem nie za bardzo wygląda na czystą i odtłuszczoną stopę, usiłuje to zmienić za pomocą skarpetki, powiedzmy że udało sie połowicznie ;) naklejam plaster...oczywiscie nie siada, drugi raz tez gówno, przykladam go trzeci raz zakladam skarpetke dociskam licząc że siądzie za kilka kilometrów i zaczynam wchodzić na Soszów, szybko dochodzę i mijam kolegę kóry mi uciekł na zbiegu, po drodze dochodzi do mnie z tyłu jeszcze jeden zawodnik, który jak poźniej sie okazuje jest 3 zawodnikiem na mecie. W miedzy czasie dzwoni telefon, patrze Michał, no to teraz bedzie juz na bank zjeba, odbieram, i słysze w słuchawce gdzie jestes bo widzę Cie jak siedzisz na Soszowie... no siedze ;) ściemniam że to już było dawno temu i że pewnie coś gps szwankuje że to tak na chwilę siadłem bo stopa, bo pięta bo coś tam, ale generalnie dzida i w ogóle ;) mówię też coś że jest ciężko, ale że generalnie to się zobaczy :) Cisniemy wspólnie ten kwałek do Soszowa ja zostaje w schronisku czy co to tam jest na piwie, on leci dalej. Browar troche mnie postawił na nogi i zacząłem truchtać po płaskim, plaster na szczęscie się przykleił wiec to troche łagodziło ból i dawało nadzieję że za szybko nie pozbędę się skóry z pięty...jednak zbieg do Wisły choć łatwy technicznie to kasował mi piętę z każdym krokiem, wyjąłem telefon włączyłem mp3 i człapałem usiłując bagatelizować to że każdy krok na prawej nodze to coraz wiekszy ból. Przez cały bieg kombinuję co tu robić, biec 120 czy jednak skręcić na 90tke to nie była łatwa rozmowa samego z sobą, nie umiałem znaleźć ani jednego sensownego argumentu po jednej jak i po drugiej stronie. Zejście z trasy nie mieściło się w moim pojmowaniu startu w ultra o dnf is no option wiec jak moge skrecic na 90tke????? Ustalam ze jak bede na Salmopolu w 12 to biegne 120 jak nie to skrecam na 90.
Wisła, bufet i znowu wesoła ekipa z Ustronia to jakoś tak fajniej i przyjemniej sie zrobiło. Dopakowałem sie, dolałem troche wody i ruszyłem na Salmopol. W Wiśle jakiś baran pozmieniał taśmy i troche sie tam zamotałem, jednak mapa i opis ktore mialem ze soba szybko pozwoliły wrócić na Gimanzjalną która okazała sie kilkukilometrową asfaltową kiepą do góry, normalnie to bym się wkurwiał na taki asfalt, ale ten był naprawde urokliwy i jakoś dało się go przejść, choć już nawet na asfaltowych podejsciach musialem sie zatrzymywać i łapać "oddech" bo nogi miałem kompletni puste, kolejny żel kolejne izo, a jakże najlepsze jedzenie jakie mogłem zabrać w trasę, tylko że jakoś tam pierwszy raz mój żołądek powiedzieł że może jednak nie koniecznie ;)

Dzida pod Salmopol jest dosyć gruba i tam znowu mój żołądek przekonuje mnie że jednak nie jestem taki profi jak mi sie wydaje i milion żeli i osiemnaście bidonów izo to może jednak nie koniecznie.
Dochodzę do Salmopola, patrze na zegrek 12h43min... na przepaku spotykam dwóch kolegów ze 120, jem makaron, przebieram sie w suche ciuchy, jest juz dosyc zimno, dopełniam bukłak, bidon, pakuję swoje żele  do plecaka just in case i wychodz. Jest mega cieżko, nogi kompletnie nie chca iść tam mozna biec a ja się wlokę jak stara baba, dodatkowo ciągle czuje w żołądku te kilka łyków bulionu zmieszanego z żelami i izo i czuję a wrecz słyszę jak to wszystko tam sie przelewa i zmierza do ujścia na zewnątrz jedyną dostępną drogą :) Nie jestem w stanie tam nic biec, pieta nie działa nogi nie działają a ja jestem coraz bardziej zły na siebie i coraz bardziej dociera do mnie ze jestem po prostu za słaby na ta trase, że nie zrobię tej 120tki. Na podejściu pod Malinowską rzucam się resztkami sił i podbiegam, licząc na to że albo mnie przepali i puści alo skręcam w lewo. Dochodzę do punktu kontrolnego i nie patrząc w prawo, skrecam w lewo. Piszę do Michała sms'a że to już koniec i że nie w tym roku. Biegnę szlakiem którym bieglismy 3 tygodnie temu w przeciwnym kierunku i na którym wedy wyobrażałem sobie jak napieram na BUTcie i zmierzam w kolejną noc i łamie gdzies tam granice 100km której nigdy nie złamałem jeszcze. Truchtam i choć jestem tam zupełnie sam to jest mi tak cholernie wstyd, że nie dam rady, że po raz pierwszy poddałem bieg i że jestem tak słaby, jest mi wstyd i wykrzykuję w swoim kierunku najbardziej wyszukane przezwiska jakie jestem w stanie, wymyślić.
Zatrzymuję się robię zdjęcia zachodzącego słońca i ze spuszczoną głową dobiegam do Skrzycznego.




Zbieg Skrzycznego już przy czołówce, na początku pokrywał się ze zbiegiem trasy BUT60 później również z BUT90, jak ktoś wybrał sobie BUT60 na swoje pierwsze ultra to mógł go ten zbieg sporo nauczyć o bieganiu u Michała :D hehe
Zbieg znałem ale już nie mogłem się nim cieszyć biegłem praktycznie na jednej nodze bo prawa pięta była już zmasakrowana totalnie, dodatkowo bez walki i totalnie zrezygnowany i totalnie przegrany.
Na metę usiłuję wbiec niepostrzeżenie, usiłuje ją ominąć żeby nie wbiegać pod banerem i żeby wbiec bokiem, jednak jest tam troche ludzi krzyczą i pokazują że nie, tu, że meta jest tam poda banerem, a ja mam ochotę im odkrzyknąć że wiem doskonale gdzie jest meta tylko nie zasługuję na to żeby przez nią przebiec, jednak przebiegam dostaję medal który mi sie nie należy, wyłączam suunto i koniec, DNF is an option.
Na mecie jest juz Asia wygrywając wsród kobiet BUTa 90 i zajmując 12 miejsce open chapeau bas !!! i biedna musiała później długo wysłuchiwać mojego beczenia i użalania sie nad sobą ;)


Dostałem medal i zostałem sklasifkowany na trasie BUT90, ale sam dla siebie jestem przegranym, przegrałem ten bieg i powiniennem dostac DNF'a startowałem na 120 i nie ukończyłem tego.
Długo nie mogłem dojść do siebie i pogodzić się sam ze sobą, jednak teraz z perspektywy kilku dni poukładałem sobie wszystko w głowie, wiem jakie wnioski z tego wyciągnąć, co zmienić, do czego wrócić co wyrzucić, co poprawić a czego nie ruszać. Mam nadzieje ze to zaprocentuje już niebawem. Ta porażka nauczyła mnie wiecej niż wszystkie ukończone dotychczas biegi razem wzięte.
Na trasę BUT120 wracam na milion procent za rok, ta trasa to killer, jest potęznie trudna i potężnie piękna, w ogóle uważam że wszystkie dystanse na BUTcie to syte górskie bieganie, zarówno 60 a już tym bardziej BUT 90 to cieżkie i wymagające biegi, ale to nie jest taka trudność szukana na siłę, biegnąc ten bieg miałem cały czas poczucie że ta trasa nie ma w sobie przypadku na ani jednym metrze, ze jest zrobiona i ustalona na nogach a nie z mapą przy stoliku i z kawą. Czuć że org przbiegł i przeanalizował każdy metr tych tras na własnych nogach i dał nam kwintesencję Beskidów, a że trudną i dającą ostry wpierdol...to przecież o to chodzi :)
W połączeniu z perfekcyjną organizacją, zajebistymi bufetami, niesamowitą atmosferą, jest pewne że o ile za rok nie spróbuję swoich sił na łeście, to biegam wszystko co będę w stanie u Michała i Ani :)
Dzięki wielkie, will be back ;)

kawałek pięty został gdzieś miedzy Czantorią a Wisłą, za rok wrócę po niego ;)

BUT120:
95km 4325m up 15h27min 8704kcal

czwartek, 20 sierpnia 2015

Bieg Ultra Granią Tatr

Grań Tatr...byłem tam dwa lata temu w roli kibica i tak zajawił mnie ten bieg,że już wtedy postanowiłem, że w kolejnej edycji biec muszę.
Zapisy, losowanie, wszystko sie udało. Treningi, starty "po drodze" wszystko szło jak miało iść, aż do 29 czerwca, na zbiegu z Przełęczy pod Kopą zabolało mnie lewę śródstopię...i tak już zostało.Kto mnie zna wie że do lekarzy to mi jakoś nie po drodze, a jak zacznie się mnie straszyć złamaniem zmęczeniowym to jest mi nie po drodze jeszcze bardziej...tak ma być widocznie.
Noc przed startem,a raczej "noc" przesypiam o dziwo jak niemowlę, troche mnie to zastanawia bo zawsze przed startami śpię nic, no ale. Wstajemy z Asią po 1, jedzenie, dopakowywanie reszty klamotów, walka z dwójką, nieudana, co jak już sie nauczyłem nie wróży niczego dobrego, nie ma dwójki to nic z tego nie bedzie. Na start jedziemy z Piotrkiem (dzieki wielkie, chciałem podziekować na COSie ale nie zostałeś na browarze, co nie zostanie Ci szybko wybaczone ;) ) W Chochołowskiej luz, znowu siłowanie się z dwójką i znowu dupa ;) Pogaduchy, ostatnie szamanie, spotykamy sie z Anią, która jak zawsze jest mega miła i pozytywna, kontrola sprzętu, przejście przez bramki, w blokach startowych spotykamy Kamila z Kondziem, generalnie chill. Odliczanie....start, asfaltem spokojnie wyprzedza mnie cała masa, ale tak ma byc... z pierwszym kamieniem po skończonym asfalcie, odzywa sie stopa...just great to bedzie długi dzien. Podejscie na Grzesia troche wkurza bo sie korkuje i traci sie sporo sił wyprzedzając bokami...za dwa lata ten asfalt bedzie trzeba pobiec szybciej jednak. Po chwili doganiam Natalie i idziemy razem, zawsze to fajniej isc z kimś, pogadać czas leci szybciej, tym bardziej że stopa przypomina o sobie coraz mocniej, przypomina też o sobie dwójka, usiłuje znaleźć dogodne miejsce na podejściu ale nie umiem. Natalia odbiega, ja znowu wyprzedzam co straciłem i melduje sie na Grzesiu, krótki zbieg i spadam w kosówke na dwójke. Powrót na szlak i na Wołowiec, przed podejsciem dobiegam do Natali  i idziemy razem. Na zbiegach czuje coraz bardziej noge, Jarzabczy, zbieg gdzie po raz pierwszy mijam Kamila, Starorobocianski foto od Piotrka Dymusa, zbieg, Ornaki jakos ten odcinek przelecial dosyc szyko, bieglismy razem z Natalia, a to zawsze szybciej i sprawieniej mija czas, przed Ornakami zatrzymuje sie żeby pozbyć się kamieni z butów, Natalia odbiega, ja cisne dalej sam. Na zbiegu na Iwaniacką dochodze Ewelinę jest 4tą dziewczyna, zbiegamy razem, stopa juz daje mi ostro w dupe, Ewelina jest fizjo i też mnie straszy złamaniem zmeczeniowym, no żesz tak na zbiegu na Iwaniacką takie rzeczy ;) Przed schroniskiem odbija mi nogi juz, Ewelina odbiega. Na punkcie pierwsze co robie to wydupcam  połowe żeli Podszedłem do tego biegu troche inaczej niz do dotychczasowych ultra i z racji tego ze to moje tereny i że znam na trasie prawie każdy kamień, myślałem nieśmiało żeby coś się pościgać. A jak ścigacka to nie mogę wziąć ze sobą krówek i kabanosów rajt? Więc napakowałem plecak żelami i całym tym badziewiem, ale byłem w stanie wmusić w siebie 3 i czułem ze jak zjem czwartego to wszytsko razem z nocnym makaronem wyleci ze mnie w try migi ;) Tak wiec napakowałem plecak ciastkami z gałuszki, poszedłem na dwojkę do schronu i wyszedłem z punktu.Po drodze w Tomanowej mijam znowu Kamila i mowię że musze sie umowic na wizyte do Niego z ta noga bo chyba juz czas i ze cos tam...no i ide dalej, po drodze w lesie mijam Mateusza z Biegowe Tatry ktory pomału tam kończy swoją Grań, a w zasadzie kończy ją za niego żołądek...walczył jeszcze chłopak dzielnie. Czerwone robie sam, stopa po zarzyciu prochów na Ornaku troche puściła, ale jest już grubo zjebana, na Małączniaku spotykam Bartka i Artura, Szerpa mowi mi jaka mam strate do Kuby i Rafała, ale ja już mam to w dupie, wiem że ściganie dla mnie już sie skończyło...tylko szkoda ze tych kabanoswo nie zabrałem, moglibyśmy posiedziec i sie zczilałtować a tak trzeba bylo biec dalej. Zbiegi z Małączniaka i Kopy wchodza mi zajebiscie, pewnie dlatego ze bylo juz tam sporo osob i mozna sie bylo popisac ;)

Przed Kasprowym pokropiło i zbieg w kotle to była istna ślizgawka, ale w koncu Muro i punkt, doping taki mega że aż traci sie orientacje :) Na punkcie żarcie i osługa full mega, zjadłem chyba ze 4 pomidorówki, sorry bo słyszałem że podono pod koniec stawki brakowało później, to moja wina ;)Jaga ratuję końcówkę mojego biegu (dzieki)... wywalam reszte zeli do kosza, dopakowuje sie ciastkami z Gałuszki i wychodze z punktu. Na Kasprowym spotkałem kumpla wiec z punktu wychodzimy razem z Sosna. Po drodze coraz to kolejne grzmoty nie daja nadziei że przejdzie....nic nie przjedzie.Dochodzimy Ewelinę i ciśniemy w trójkę. W Pańszczy chłopaki z TOPRu mówią Ewelinie ze ma 6 min do Natali, ja pytam ile mamy do burzy, odpowiedź że już niewiele, jest na Krzyżnym ;) Chwilę później zaczeło nakurwiać deszczem, na podejściu to było nawet ok. Po drodze mijam punkt sedziowski z Michałem, Kasią i Ewką, dzięki za doping :) Krzyżne, miałem zjeść, ogarnąć kilka rzeczy, posiedzieć pogadać ale Michał mówi że mam jakies 3 min do "Pawliczana" to chuj z jedzeniem dzida na dół, krzyczy jeszcze za mną żeby tylko ostrożnie "no no jak zawsze" rzucam, mijam pierwsza skałkę i gleba, o kurwa ślisko !!! pakuje kije do plecaka żeby ich nie połamać, lece dalej, druga gleba... po trzeciej kombinuje żeby biec gliniasto piarżystym bokiem, zdarzały mi sie mądrzejsze wybory, po pierwszym kroku wyjeżdża wszystko spode mnie i jade z tym całym gównem w dół, zatrzymuje sie kilka metrów niżej....reszte Krzyżnego grzecznie schodze ;) Przed schroniskiem dochodze Natke z Grześkiem, biegniemy razem, mówię Grzesiowi żeby nam zrobił jakieś fotki, to mnie zjebał, że trzeba cisnąć, że walka, że podium, że coś tam :P ale Go ubłagałem i zrobił dwie ;) Zbieg ze Stawów o dziwo poszedł mi nieźle, jak na moje nie umienie zbiegania takich zbiegowych zbiegów ;) W Wodogrzmotach dolewam bukłak, asfalt ide nie mogac nim biec dochodzi mnie Natalia z Grzesiem i ostatni odcinek prze Polane Waksmundzką i Psią Trawke cisniemy we troje. To taki teren który po prostu trzeba zrobić, zacisnąć zęby i zrobić, cierpiałem tam strasznie, ale nie wolno marudzić tam trzeba cisnąć. W momencie jak pojawiło się odibicie na Polanę Kopieniec odzyskuję werwę, zawsze tam tak mam, zostawiam Natalie i Grzesia i cisnę do góry. W Olczyskiej widze ponad sobą zawodnika, nie mama zamiaru gonic po prostu robię swoje, dopiero na zbiegu z Nosalowej poznaję że to Przemek Pawlikowski (3 minuty, co Michał ;) ) wyprzedzam Go na kocich łbach. Jeszcze tylko asflat i....meta...niesamowita, jeszcze nigdy nie przeżyłem takiej mety. W pewnym momencie aż czułem się zawstydzony tymi  wszystkimi oklaskami, krzykami, gratulacjami... dzieki ogromne. Medal, gratulacje i Monia, wypatrywałem Cie od Ornaka i za każdym razem słyszałem "Monia? a właśnie pojechała" :) dzieki że byłaś na mecie to było mega miłe :) i dzięki za niesamowity bieg, musicie to robić dalej :)

sunciak pokazał spalonych ponad 8000 kalorii, muszę poprosić Bartka żeby mi obliczył, ile mogę teraz wypić browarów :D bo jeszcze chyba trochę mi zostało ;)











Czas 12h24min
Miejsce 32 Open

niedziela, 26 kwietnia 2015

Niepokorny Mnich 2015

Sezon drugi ultrabiegania start ;)
Niepokorny Mnich, chciałem w nim wystartować jak tylko przyjechałem na start Wielkiej Prehyby w roku 2014. Trochę obawiałem się o możliwość dobrego przygotowania się na tak wczesny start w sensie pory roku, ale zapisałem się. Co później działo się z zimą w górach każdy wie, i warunki do biegania po górach były w sam raz żeby się idealnie przygotować na koniec kwietnia na przebiegnięcie 96km z 4000m pionu ;)  co zrobić powiedziało się A trzeba powiedzieć B.
Bieg ten nie wiem, właściwie do końca dlaczego, kojarzył mi się z Luckiem, to on kiedyś powiedział iż jest to jeden z trudniejszych biegów tego typu w Polsce i jakoś tak mam że jak słyszę nazwę Niepokorny Mnich to widzę Lucka. Dlatego też tym bardziej chciałem tam być, przebiec po tej trasie, którą rok temu biegł Lucek i na której wygrał.
Do Szczawnicy przyjechaliśmy z Zyźkiem i Dawidem w piątek wieczór, standardowy odbiór pakietów, wyszukanie sobie najlepszego z pozostałych kawałka podłogi na Sali gimnastycznej, pakowanie przepaków, plecaka na bieg, jedzeni, picie, odprawę zamieniliśmy na browar na sali ;) i spanie.
Przed biegiem coś zaczęło mi się psuć w głowie, nie mogłem kompletnie zasnąć, wiadomo że na sali na karimacie spanie nie jest komfortowe, ale liczyłem na to że zdrzemnę się chociaż godzinę, dwie, pół…nic z tego jak popatrzyłem na zegarek o 1:15 odpuściłem i wstałem.
Jedzenie, pakowanie, kawa, dwójka, jedzenie, zdjęcia…idziemy na start, oddajemy pakiety i…fajnie znowu to poczuć środek… nocy, ponad dwustu zjebów, z których wszyscy są tak mega pozytywni, spotkanie ze znajomymi, których nie widziało się przez całą zimę, ten specyficzny klimat który jest nie do podrobienia w żadnych innych miejscach i w żadnych innych okolicznościach.
Odliczanie… 3:00…poszło, pierwsze kilometry przez Szczawnicę po asfalcie, byłem przekonany że to będzie mordęga taka sama jak na Chudym, ale nie wszystko idzie bardzko fajnie, sprawnie i normalnie. Wbiegamy w teren jest git, nie cisnę nie zostaje z tyłu, biegnę swoje pilnując w miarę tętna i tempa, pierwsze podejścia, piękne widoki na śpiącą i świecącą Szczawnicę i z drugiej strony na…nie wiem na co J ale też ładnie się tam wszystko świeciło setkami świateł pod nogami. Dobiegamy w okolice Prehyby gdzie leży jeszcze sporo śniegu, trochę to wszystko wykręca stawy skokowe bo jest jeszcze ciemno, moja czołówka nadaje się raczej do czytania książki w namiocie, a nie do biegania nocą po górach. Gdzieś pod Prehybą zastaje nas świt, te wschody słońca na ultra są niesamowite za każdym razem.
Wschód wschodem ale od tego mniej więcej miejsca zaczęło się coś dziać z moimi nogami. Rano(w nocy) założyłem speedcrossy bo po pierwsze nie bardzo miałem inne buty, po drugie od kilkuset kilometrów nie biegałem praktycznie w niczym innym na treningach bo w Tatrach dalej śnieg, więc pomyślałem że nie  będą  najgorszym wyborem…otóż pomyliłem się, okazały się najbardziej zjebanym wyborem jakiego dokonałem tego dnia ;) zbieg z Prehyby w moim wykonaniu to była jakaś tragedia, nie uważam się za wirtuoza zbiegów, ale uważam że zbiegam poprawnie, pewnie i dosyć szybko, a tam pierdoliłem się ze swoimi nogami jak baletnica, kompletnie zblokowało mi psyche i nie mogłem puścić nóg, i te speedcrossy za każdym krokiem przy próbie mocniejszego zbiegania, ubijały mi paluch jakby ktoś ładował po nich młotkiem, zbiegłem do Rytra, przebiegłem asfaltowy odcinek do bufetu i już wiedziałem że będzie źle. Nogi miałem dobite tak jakbym właśnie kończył Rzeźnika a nie stał na 23km na bufecie Niepokornego, jem pomarańcze pije Izo, dopełniam bukłak i szukam w głowie pomysłu co by ty na dalsze naście godzin biegu zrobić ze swoimi nogami… W między czasie, na drugi bufet dobiega Grzesiu (byłem pewien że jest przede mna) szybko i bez starty czasu bierze co ma zabrać i leci dalej, a ja zostaje i nie za bardzo wiem co ze soba zrobic. W końcu zbieram dupę i wychodzę z bufetu. Asfaltowy dobieg kasuje dalej nogi, stopy, czwórki, dwójki, trójki, ósemki i wszystkie mięśnie tego świata mam jak z betonu, nie słuchają nie reagują, nic nie robią, tępo idą do góry po betonowych płytach dobijając się coraz bardziej za każdym krokiem. Wyciągam telefon i zaczynam beczeć Asi sms’ami jak mi jest źle i ze umieram i że kończę z bieganiem i że w ogóle i że to i że tamto i owamto… na 30 km moje nogi już tak napier… do tego dochodzi coś czego nigdy nie miałem brak możliwości oddychania, próbujesz oddychać a tu dupa powietrze nie wchodzi w płuca no i zajebiście a do przepaku 14km, cud miód malina. Udając się na dwójkę, analizuje sytuacje i dochodzę do wniosku ze „dobiegam” do przepaku, zabieram swoje zabawki  i kończę imprezę na dzisiaj schodząc najkrótszym szlakiem do Szczawnicy. Idę noga za nogą do góry, sunciak ni cholerę nie chce szybciej pokazywać przebytych kilometró i mimo że postanowienie było jedno to po jakiejś godzinie zaczynałem kombinować:  „ale przecież dnf is no option”, „ale jest dopiero po 9 w Szczawnicy będę na 11 i co ja tam będę robił sam jak wszyscy będą biegać” „no ale jak ja sobie to wytłumaczę, że odpuściłem” itp. itd. A w miedzy czasie speedcrossy zrobiły mi odcisk na palcu takiej wielkości że noga nawet nie idąc piekła jakbym wsadził ją do ogniska. Przepak, zabieram zabawki i do domu.
W końcu przepak, a na przepaku Grześ i Zyziek. Grzegorz widzę, że się będzie niedługo zbierał, to przed nim nie będzie mi głupio powiedzieć, że odpuszczam, ale Zyziek widzę że dopiero niedawno przyszedł no to jak ja się wytłumaczę, że jestem cieńka dupa i baba i w ogóle wycofuje się jak przecież nie urwało mi nogi, to w ogóle jak to tak… ściągam speedcrossy i zakładam swoje stare wysłużone La Sportivy, od razu czuję że moje stopy mnie za to pokochały dozgonnie i do samej śmierci ;) ale dalej szukam na mapie szlaku którym najszybciej zejść do Szczawnicy, wybiegnę z bufetu podbiegnę kilka km a później po prostu zejdę w dół.  Jedzenie, picie, picie dwójka, coś tam zroś tam standardowe czynności na przepaku mówię do Grzesia że jakaś masakra jest nie mam głowy nie mam nóg i że będę chyba kończył imprezę i wtedy Grzegorz przypomniał mi dlaczego między innymi tu jestem: „Jędrek, zróbmy to dla Lucka…dobiegnijmy na mętę dla Lucka”…
Dopełniam bukłak, w miedzy czasie na bufet wpada Paweł z Nowa Huta Team, szybko się ogarnia, Grzegorz z Zyźkiem już pobiegli, ja wybiegam z Pawłem, a że też biegnie w speedcrossach, rzucamy na odchodne „jebane speedcrossy” i napieramy.
fot. Piotr Dymus
I już wiedziałem że dobiegnę do mety, choćby na rzęsach ale dobiegnę.
Lla sportivy były genialnym pomysłem. Stopy odżyły, co prawda dwójki, czwórki, ósemki i reszta mięśni moich kończyn była dobita tak samo, to w la sportivach zaczęły współpracować.
Ciśniemy z Pawłem systemem znanym i lubianym pod górę idziemy, proste i zbiegu truchtamy pokonując kolejne kilometry których zostało ok. 52. Po kilku kilometrach dołącza do nas Alek i ustalamy, że jak tylko nic się nie wykrzaczy to tak już ciśniemy we trojkę do samej mety. Jest to fajny system jak ktos w danej chwili jest mocniejszy to „ciągnie” naszą grupkę, jest z kim pogadać o wszystkim i o niczym, od czasu do czasu wykrzykując  w przestworza „jebane speedcrossy” J Robi się upał, przebrałem się na krótko na przepaku, ale jest naprawdę gorąco, piękna pogoda piękne widoki ośnieżone Tatry kontrastujące z zielonymi łąkami Słowacji po której biegniemy już praktycznie do samej mety.  

Wszystko idzie powoli ale bez tragedii i z kontrolowanym bólem, zaczyna tylko pojawiać się problem żołądka i jedzenia, z racji całych perturbacji z wycofam zapomniałem finalnie zabrać z przepaku kabanosów i bułki które miałem przyszykowane w worze. Od słodkiego już zaczynałem mieć odruch wymiotny, owoców mój żołądek już nie nadążał trawić a na bufetach nie było nic innego. Jeszcze jakoś wchodziły krówki, ale ich też zaczynałem mieć powyżej dziurek w nosie dosłownie i w przenośni, bo dwa razy zdarzyło się na siłę powstrzymywać treści pokarmowe w żołądku, a do mety jeszcze ponad 30km. Dobiegamy na przedostatni bufet, po drodze doganiając pierwszą dziewczynę w stawec, namawiamy ją żeby się pod nas podczepiła i biegła z nami, chwilkę biegniemy w czwórkę, ale później koleżanka zostaje. Wpadamy na bufet, jest cola, jest dobrze, pijemy, jakoś usiedziała w żołądku wiec nie jest źle. Rozglądam się po bufecie a tam banany, pomarańcze, czekolada, do porzygu nie jestem w stanie przepchać niczego z tych rzeczy nawet w minimalnej porcji. Ale ale, z boku na ziemi stoi cos a’la garnek, pytam co w środku i słyszę że zupa pomidorowa…oczy nieomal wyskoczyły mi z orbit :D poproszę kubek, nic z tego że jest to zupa pomidorowa z cynamonemJ nie pytajcie, nikt nie wiedział dlaczego, wypijam dwa kubki, dopełniam bukłak, chłopaki tez zabierają co im potrzeba wychodzimy z bufetu. Noga za noga systemem góra spacer, proste i dół trucht. Widoki ciągle powalają na kolana. 

W miedzy czasie usiłujemy opracować jakąś strategie na czekające nas niechybnie ostatnie 10km asfaltu, wzdłuż Dunajca, do mety. Dochodzimy zgodnie do wniosku że na trzeźwo to będzie nie do ogarnięcia i ustalamy, że jak zbiegniemy do Czerwonego Klasztoru i najpierw idziemy na Złotego Bazanta a później dopiero zabieramy się do tej asfaltowej dychyJ Człapiemy do ostatniego bufetu, słońce na otwartych przestrzeniach których na tej części trasy nie brakuje, daje nieźle po czaszce. Jedzenie już nie wchodzi kompletnie, nie jestem w stanie już nawet wszamac krówki, próbuję banana zabranego z bufetu ale nie wchodzi. Dochodzimy do bufetu, bufet jest usytuowany na takiej skarpie że orgowie rzucili nawet poręczówkę, żeby się do niego było łatwiej dostać J gramole się na górę i z daleka krzyczę że muszę zjeść coś nie słodkiego bo się zerzygam od kolejnej słodkiej rzeczy J dziewczyna z bufetu mówi że ktoś zostawił kawałek bułki z serem, nie zastanawiam się nawet sekundy J z pomysłu piwa w Czerwonym Klasztorze rezygnujemy na rzecz wypicia piwa na ostatnim bufecie ;) jednego na trzech, ale wystarcza to pozbyc się uczucia przesłodzenia, bo cukier wychodził nam już wszystkimi możliwymi otworami w ciele J ciśniemy powoli w kierunku Czerwonego Klasztoru, dłuży się ten odcinek niemiłosiernie, co chwilę wydaje nam się, że to już ostatni zbieg, ale po nim kolejne podejście i tak kilka razy, w  końcu lądujemy na dole, na szosie-szutrówce wzdłuż Dunajaca. Pakujemy kije i….idziemy, nie mamy pomysłu co z tymi 10km zrobić. Niby trzeba by truchtać, ale nikt z naszej trójki nie chce tego zrobić…trwa to kilkaset metrów aż dochodzimy do wniosku ze truchtamy kilometr, kilometr idziemy i tak na zmianę, zaczynamy, idzie ciężko ale idzie, po pierwszej seri na horyzoncie zamigotał mi Grzesiek w jakiejś grupce, druga serie próbujemy pociągnąć 2km biegu kilometr marszu, daje rade, dochodzimy i mijamy grupkę Grześka, chłopaki się nie dołączyli więc dalej ciśniemy naszym systemem, na ostatnich dwóch km, spotykamy znajomych Pawła z teamu, chłopaki biegną i maszerują z nami do mety. W końcu jest kostka nad Grajcarkiem truchtamy i wbiegamy całą naszą trójką na mete…udało się.
fot. Piotr Dymus
To był ciężki bieg…głównie psychicznie i w konsekwencji fizycznie coś mi się podziało z głową i nie umiałem jej odnaleźć przez ponad połowę trasy…

Bieg, który zawsze kojarzył mi się z Luckiem i… ja wiem że to bez sensu bo tego nie przeczytasz, ale było Cię tam pełno, na każdym podbiegu, na każdym zbiegu za każdą kolejną górą  i za każdym kolejnym zakrętem…

97km
14h45min
HRav: 132
HRmax: 164

kcal: 8331
fot. Paweł Derlatka http://zabieganybloguje.blogspot.com/2015/04/niepokorny-mnich-2015.html