wtorek, 4 października 2016

BUT 120 podejście drugie

BUT120 podejście drugie.
Mój pierwszy BUT rok temu, zmiażdżył mnie i ustawił w szeregu dosyć szybko, bo już na Czantori. W tym roku założenie było jedno, choćby skały srały,  skręcić w prawo przed Malinowską. No dobra było jeszcze drugie, nie cisnąć początku tak jak rok temu i  ukończyć.

W Szczyrku meldujemy się dwa dni przed startem i jak w poprzednim roku w czwartek rano idziemy przywitać się i pokibicować na starcie największym z największych mocarzom z BUTcika 260. Takiego klimatu ja na tym starcie nie ma chyba nigdzie indziej na świecie. Chłopaki i Ola J  ruszają w swój 64 godzinny beskidzki „spacer” :D my idziemy na spacer na Skrzyczne , ja przypomnieć sobie jaki wpierdol czeka mnie za dwa dni, Asia robi sobie dłuższy trening.
Pierogi, Holba, spanie. W piątek rano sprawdzamy jeszcze trasę Michałowej „szatańskiej pętli”, ma chłop fantazje ;)

Wieczorem odbiór pakietów, znajomi,  nerwowe mniej lub bardziej, kto, na ile, na jaki czas itp. itd. Spanie, którego oczywiście praktycznie brak, budzik, „śniadanie”, i amifteatr w Szczyrku  Temepratutra bardzo fajna, ciepło, na starcie na krótko plus rękawki, primalofta oddaje Asi na kilka minut przed startem, Michał z Anią odpalają nas o 4:00.
Początek miastem, na lajcie bez ciśnienia, podejście na Klimczok robimy z Julcią. Nie chcę cisnąć zbiegów zbyt mocno żeby nie dobijać czwórek bo terenu na tym biegu jest sporo do zrobienia Michałowe 120km=128km ;) mija mnie tabun ludzi, ale jakoś to nie robi dla mnie wrażenia większość numerów to 60tka i 90tka. W Bystrej jestem jakieś 10min później niż rok temu, ale idealnie w timeing i oczywka na asfalcie jest Ania J idziemy razem do bufetu, Ania ucieka z powrotem do domu i spania. Bufet staram się ogarnąć w miarę szybko, to dopiero 1,5h biegu więc tylko szybkie uzupełnienie, flasków, ciacho i ciśniemy dalej, gonie Michała.
Kozia Góra, Szyndzielnia wszystko idzie powolutku ale bez problemów co się da podbiegam, zbiegam wolno nie zarzynając czwórek, samopoczucie ok, w sumie tak bez historii, znam ta cześć trasy dobrze i w zasadzie to już czekam na Salmopol i na to co będzie działo się dalej. Zbieg z Szyndzielni początkowo wolno i cipowato, ale po trzecim jebnięciu z kija od ludzi którzy  nie ogarniają, że jednak lepiej te groty trzymać kurwa z przodu podczas zbiegu, nie  wytrzymałem i puściłem nogi, nowe buciory sprawdziły się idealnie ;) podejście pod Cyberniok którego nie lubię jest chamskie i nudne, wiec głowa w dół i noga za nogą. Zbiegu do Wapienicy już nie przypalam, rok temu poszedłem tam mocno i zemściło się to srogo. Na punkt dobiegam jakies pół godziny później niż roku temu, niby taki był plan, żeby nie cisnąć, niby tak jest, ale jakoś tak żebym się bardziej świeżo czuł niż rok temu, to nie za bardzo, no nic, dolewam do flasków, jem trochę słodyczy na punkcie i dzida na Błatnią. Podejście zaczyna się praktycznie zaraz za punktem, ale akurat tą kiepkę lubię, wiec idzie mi się komfortowo, co się da podbiegam więc generalnie powinno być ok, a czas do limitów jakoś podejrzanie szybko umyka… drugą część podejścia robimy z kolegą z Bielska, na Błatniej, wskakuję na chwilę do schronu bo dopomina się o swoje pierwsza dwójka dnia. Zbieg do Brennej…i mały fuck up, co jest kurwa, dopiero 30km w nogach a czwórki zachowują się jakby miały co najmniej setkę, toczę się ledwie i już nie wiem co lepsze puścić te giry w dół, czy hamować, kawałek, a właściwie kawalątek asfaltu w Brennej rozdupca mi czwórki do reszty. Wchodzę na punkt na którym radośnie wita mnie Patryk: „kurwa, co Ty tak późno?”, no kurwa późno ;) cola, bułki, herbata, tankowanie wody, buła do plecaka i wychodzimy z punktu, Brenna to rozejście tras krótkie w lewo, długa w prawo. Od tego miejsca robi się zdecydowanie luźniej na szlakach, spokój i cisza, tylko te czwórki :/ wyjście z punktu na lajcie, spacerek wzdłuż rzeki, z bułką w ręce ;) przed Równicą podłączam sunciaka do ładowania, bo kiepka jest dosyć długa to akurat zdąży się doładować. Równica równym średnim tempem, jak zwykle do góry doganiam kilka osób, na górze rozpinam suunto, pamiętam, że zbieg z Równicy jest dosyć kozacki i taki też był, ale mimo wszystko wszedł wydaje mi się lepiej, szybciej i sprawniej niż rok temu. Na dole tuż przed wejściem do miasta, spotykamy Kamila, zostało mu jeszcze jakieś 50km, ponad 200km w nogach, Kamil opowiada chwile jak się pogubił na Stożku, ale generalnie wszystko ok, jakaś moc jeszcze w zapasie została, żegnamy się i każdy w swoją stronę, te spotkania z 260tka są zawsze megaaa. Zbiegam miastem do punktu, tuż przed nim spotykam Bartka Karabina w tym roku kibicuje i biega po trasie, ale to już widać od razu, że za rok tu wróci z powrotem na start ;) punkt, patrzę na zegarek i kurwa!!! Prawie godzina później niż rok temu, łot da fak?!?!?! to już przestaje być zabawne, bo zaczyna się robić z tego bieg na limity, a tak to nie miało wyglądać, kurwa!!! Ogarniam się na punkcie tak szybko jak tylko mogę, przy wyjściu kolejni czalendżowcy Romek i Gienek, zamieniamy dwa słowa i Panowie cisnął swoje bo ich tez limit zaczyna gonić. Przejście przez Ustroń daje w dupe, robi się gorąco i po przekroczeniu ekspresówki patelnia straszna, rok temu przynajmniej wiało, tym razem gówno, męcze te asfalty marszem nie chce mi się truchtać. Podejście na Małą Czantorię idzie mi ciężko, wlokę się jak emeryt, jakoś ciężko mi się oddycha, podobnie jak w Andorrze, ale to kurwa nie Andorra i nie 2500m npm no nic, trzeba tą Czantorie zrobić, byle do schroniska i byle do browaru, ciężko to idzie, a to nawet jeszcze nie połowa dystansu. W końcu jest grań patrzę w lewo szukając Skrzycznego i jest…ja pierdole, jakie hektary!!!  Szybki przelot do czeskiego schroniska pod Wielką Czantoria, maniakalnie lece do drzwi, i słysze kontem ucha po prawej „ile kurwa mamy na Ciebie czekac” hehe Michał kończy swój browar, zostawiam mu kije i wpadam do schronu po swój…kurwaaaa kolejka na pół sali, ustawiam się ale ona ani drgnie, kibluję już tam z 5 min, wkurw tysiąc!!!! Po kolejnych 5 słyszę za sobą „cześć” odwracam się Ania, ma podobne plany tylko marzy się Jej jeszcze jakiś szybki obiad, ale możemy sobie tylko pomarzyć, kolejka ani drgnie, Ania usiłuje przekonać ludzi, że my tylko szybko po piwku, że mamy bieg, że limity, że czas nas ciśnie, ale gówno mają to w dupie…to my też mamy to w dupie, wychodzimy, a browar przekładamy w czasie za 5km Soszów, tam też jest piwo. Po drodze Ania uświadamia nam jakie cieńkie pizdy jesteśmy, bo to, że dogoniła nas dziewczyna to jedno, ale to, że ta dziewczyna zaspała na start i wystartowała 50min po nas, to stawia nas w raczej bladym świetle ;) zbieg z Czantori tym razem idzie wybornie,nie mam dziur na stpach, telewizory znam juz z kilku treningów wiec jest git, płaski odcinek do Soszowa nie dłuży sie jakoś strasznie bo idziemy w trójkę a to zawsze sprzyja, pierdzielimy o wszystkim i o niczym z Anią jakoś tak chyba o kilka miesiecy za późno dochodzimy do wniosku, że może jednak pomysł zapisania sie na Łemkowyne 150 na 3 tygodnie po BUTcie to tak średnio mądry pomysł ;) Soszów, lecimy do drzwi schroniska z wywieszonymi jęzorami, wpadamy do bufetu..."brak koncesji" ... KURWA!!! akurat ten dzień jest pierwszym dniem włodarzenia nowego dzierżawcy i nie maja jeszcze koncescji, pytam błagalnie czy może tak chociaż jedno, małe, spod lady, dupa nie ma, bezalkoholowe zatem chociaz? nie ma!!! fuck shit!!! kupujemy, wodę, cole, ja zadowalam sie gorzkim tonikiem w takim razie, dolewamy flaski i ciśniemy do Wisły. Zbieg ten, należy raczej do tych dłuższych niż krótszych i raczej do tych bardziej niż mniej upierdliwych, nie jest jakiś trudny, właśnie nie...po prostu jak dla mnie jest upierdliwy. Ale znowu nie biegnę tam sam, tylko lecimy w trójke i chyba dzieki temu nie dłuży sie tak jak rok temu, trochę Michałowych kamieni, kawałek asfaltu i punt w Wiśle. Po dordze zrobiłem wywiad i wiemy, że przy punkcie jest sklep, na punkcie pomarancze i do sklepu w końcu upragniony browar, po nastu godzinach wdupacania żeli i snickersów nie ma nic lepszego, tankujemy co mamy dodankować, Ania upewnia się, że nie zrobiła ją żadna kobieta podczas postoju w schronisku i ciśniemy dalej tzn. idziemy, ja wychodzę z punktu z butelką piwa, Michał zapomina kijów, wraca, czekamy, idziemy spokojnie przez miasto do podejscia, browar kończy się na deptaku, za to za chwilę zaczyna się żmudne podejście asfaltem. Żmudne może i owszem, ale też urokliwe, za plecami ukazuje się horyzont trasy którą mamy już w nogach, słońce pomału zaczyna rzegnać się  z nami, jeszcze nie wiem czy to dobrze czy źle, wiem, że nogi już coraz bardziej ciężkie, limit salmopolu zbliża się wielkimi krokami, a ja liczę i liczę i liczę że jestem godzine w plecy do zeszłego roku, czyli na styk z limitem. A na przepaku trzeba jeszcze miec czas, zeby się przebrać, zjesc cos normalnego, dopakować żarcie na noc itp itd robi się grząsko, ale też wiem że nic nie przyspiesze, nogi mówią no fuckin way. Idziemy zatem tempem stałym, nie urywającym dupy, raczej mniej truchtamy niz wiecej, po drodze zostaje gdzies z tyłu Michał, wielki szacun ze wystartował i napierał tak mocno, praktycznie bez żadnego treningu. Trzy Kopce, koniec asfaltu i kierunek Salmopol, zaczynają się trochę nerwowe obliczanki i wyliczanki...tak to jest ta kiepka, kroti, zbieg i juz kiepka pod punt, jak to kurwa, co to za kiepka, a ta? i co to za zbieg i znowu kiepka, kurwa!!! przecież ta auta z szosy salmopolskiej slychac juz od pol godziny a punktu jak nie ma tak nie ma, zostaje niewiele ponad 30min do limitu fuck!!! w końu rozpoznaje ostatnie podejscie, przekraczamy szosę, znowu wchodzimy w las i je st punkt, na niespełna 30min przed limitem...

ja pierdole tak to ja jeszcze chyba nigdy biegu nie pokonywałem. Na punkcie gaz, jednocześnie jem ziemniaki, pije rosół, przebieram sie, ogladam stopy(są ok), pakuje zele, snickersy, dobijam flaski, gadam z Bartkiem i Mariuszem, ustalam ze za rok 260 ta jak oni :D hehe cola, jeszcze troche rosołu i w miedzy czasie jak Ania rozmawia z Bartiem okazuje się, że pierwsza dziewczyna, jakaś w koszulce Łemkowyny, wyleciała z przepaku 10min temu, wow no to zdziwko, Ania ogarnia sie w 3 sekudny i leci w pościg. Ja dopakowuje reszte gratów, szykuje czołówke, odwracam sie po jeszcze jeden ubek coli a tu dziewczyna w koszulce Łemkowyny, ej ale Ty miałaś wyleciec stad 10min temu "nie, co Ty ściagneli mnie w Wiśle, nie złapałam limitu" no to pieknie ;) dzwoni Asia upewnie się czy nie leszcze znowu w tym roku i czy skręcam we właściwą stronę ;) tak skręcem :D w końcu i ja wychodzę z przepaku, na wyjściu łapie mnie Jace i mam prawie że prywatną sesje foto, bo teraz to już tak raczej będzie do samej mety, samemu pewnie aż do końca. Usiłuje podbiegać jak najwięcej, raz że po tym przepaku mam extra jakąś moc i lekko to wszystko w miare wchodzi, a dwa że myślałem że może jeszcze gdzies złapie Anie żeby jej krzyknąć że jednak jest pierwsza i nie musi sie zarzynać, ale nie złapałem jej juz do mety. Na puncie kontrolnym gadam chwilę z wolontariuszami, dochodzi 4 chłopaków i skręcami wszyscy w prawo. Niestety grupą nie idziemy, o dziwo tym razem to ja mam lepsze tempo na tych płaskich fragmentach, odpalam czołówke i naginam w kierunku Baraniej, po drodze es o R, fesj do K dzieki wielkie ;)

samo podejście na B wchodzi mi wybitnie, jakoś podbiegam nawet, amazing, na górze wieje, mała zamotka w którą strone, skręcam i zaczynam zbieg do Węgierskiej, to odcinek trasy którego nie znam już kompletnie. Pamiętam o stokówce ale jak na razie ten zbieg stokówki nie przypomina ni cholerę, zaczynam sie zastanawiać czy czegoś nie popierdzieliłem, i gdzie ten Michał ma stokówkę ;) dochodzę do wniosku że to pewnie oznacza stokówka u Michała i turlam się na dół, odwracam sięza siebie ale nie widzę żadnych czołówek, gdziś daleko na horyzoncie widzę zdaje mi się jakąś czołówke przede mną, ale nie jestem pewien czy mi sie nie myli i czy to aby nie gwiazda, whatever jest stokowka, nie cisnę jak Michał radził, dłuży się to jak flaki z olejem, odpalam mp3, truchtam spiewiając sobie pod nosem, nie pamietam dokłądnie tego zbiegu dalej, zlewa sie mi w całość, to jakiś asfalt, to stokówka, to znowu jakiś teren chyba bez szlaku, to asfalt, a czwórki już mi wchodzą do dupy, zatrzymuję sie w ktoryms momenecie patrze na profil a tu jeszcze jedna mala kiepka, dopiero zbieg do Wegierskiej, i jeszcze dwie kiepy i dwa zbiegi do mety...no tutaj Michale to już ode mnie też dostałeś kilka kurew, sorry kolego ;) na finalnym asfalcie w Wegierskiej, wyczyściło mnie z mocy i węgli i wszystkiego do końca,nie dam rady nawet truchtać powłucze nogami i wypatruje punktu do ktorego jak mi sie wydawało juz kurwa nigdy nie dotre, dzwonie do Asi że chyba jednak tego nie skończe, dostaje zjebe ;) wpełzuje na punkt, nalewam rosołu i w sekundzie robi się mi potwornie zimno, trzesie mna tak ze kuba nie jestem w stanie utrzymac, ale po nauczce z andorry nie kombinuje z zadnymi kurtkami wycigam szybko folie, pomaga, cola, kawa, bulion, herbata, w pewnym momencie mam tego wszystkiego po trochu na raz w kubku, ale siada dobrze :) wolontariusze robią mi specjalnie bułke z pasztetem bo słodkiej z dzemem nie jestem w stanie przełknąć, dzieki wielkie chłopaki, jak zwykle Pokojowy Patrol na milion. Ook ktoś pakuje zawodnika na wpół przytomnego do foli i do samochodu na kime, tez przechodzi mi przez myśl czy by sie nie glenąć na chwile gdzies, ale szybko to wypieram, pakuje plecak dolewam wode, folia do plecaka, kurtka i wychodze z punktu.
Dosyć szybko robi sie kiepa do góry, wiec sie rozgrzewam, Magurka Radziechowska, cos mi swita ze byliśmy juz kiedys na niej z Michałem na treningu, ale juz chyba nie ogarniam za bradzo bo za nic nie umiem sobie jej umiejscowic, to podejscie idzie ciezko gdzies po 10-15 minutach dopada mnie takie spanie, ze nie jestem w stanie isc, nie za bardzo wiem co robic, klasc sie, nie klasc sie, kurwa!!! przypominam sobie że ma w plecaku jakiegos shoota kofeinowego, co prawda nigdy tego nie proowalem ale 600mg kofeiny w tych warunkach brzmi zachecajaco, wypijam 1/3 żeby jednak pikawa nie doznała szoku i kurde... to naprawde działa, obudziłem sie w piec minut i jakos tak lepiej zaczeło się mi isc, wyszedłem juz chyba dosyc wysoko, bo odgłosy Wegierskiej ucichły, za to gdzies z prawej, pozniej z lewej, niby tak gdzies z boku, delikatnie, że można uznać że sie przesłyszało, ale po chwili jak zaryczało bydle tak że już kurwa nie da sie udawac ze sie przesłyszało, niby to tylko rykowisko, niby wiadomo że nie trzeba sie bać, to jednak wyciągam szybko mp3 odpalam na full i świece czołówka tylko pod stopy żadnych ruchów w las ;) ale za to ta najwieksza kiepa wchodzi mi mega szybko i mego mocno. Na górze tuż przed odkrytym terenem, doganiam jakiegoś gościa, zamieniami dwa słowa i ide dalej swoim tempem, w końcu grań, patrze na profil i za bardzo nie wiem ile jej jest, czy to tylko ta granka i juz zbieg czy cos tam jeszcze czycha, profil mowi ze czycha ja przekonuje sam siebie ze to juz na bank szczyt i tylko zbieg do ostrego, robi mi sie zimno, zapinam kurtke nie pomaga, owijam sie folia po paru krokach wkurwia mnie niemiłosiernie, zwijam ja w kłebek i ładuje do plecaka, "truchtaj, biegnij, idź, whatever, po prostu rusz dupe, bedzie ciepło", działa.... i albo nie zauwazylem wczesniej, albo dopiero teraz pokazala sie jakos tak z dziwnej strony wieża na Skrzycznym i az stanąłem. Jak kurwa z tej storny? jak my niby do niej mamy biec? przecież to wpizdu daleko? jak to?!?!?!?! nie dojdę, nie ma kurwa szans, nie mam siły, nie dojdę po prostu kurwa nie dojdę tam... zamrzne na bank zamarzne na jakiejs pieprzonej magurce i bedzie wstyd jak ch... !!!! pisze do Asi sms'a że chyba tu umre, znowu dostaje zjebe ;) turlam sie na dół, oglądam się za siebie przed siebie nie ma nic ani pół czołówki, fuck!!! muzyki juz glosniej nie dam rady puścić więc zostało tylko po prostu iść do przodu, hopka, w dół, hopka, w dół i w pewnym momencie po prawej stronie wychodzi zawodnik, co jest, pojebałem trase? przecież są taśmy? ale, nie nie to tylko bełcik, kolega musiał oprożnić żołądek, gadamy chwile i okazuje sie że jakos tak człapiemy w podobnym tempie więc jak narazie napieramy razem, tak lepiej. Truchtamy co sie da reszte idziemy, oczywiscie gadamy kto gdzie kiedy i ile startował, jeszcze jakas  łąka, Skrzyczne jakos coraz bardziej za plecami zostaje, ja juz nie zastanawiam sie o co chodzi, w koncu dobiegamy do miejsca które znam z treningow, zbieg do ostrego, na reszcie, choc wiem jak on wygląda ;) jest koło północy, przy szlakowskazie kładziemy sie na kilka minut na glebie, jednak robi sie zimno i nie zaśniemy, jem kanapke z punktu, Piotr rozmawia chwilę z żoną,  wstajemy i zaczynamy zbiegac do Ostrego "zbiegać" oczywiście. Zbieg do Ostrego jaki jest każdy wie, a jak nie wie to niech sobie poleci sprawdzić ;) po prostu Michałowy ;) po kamiennej destrukcji za jaką wdzięczne do bólu są nam nasze stopy w końcu lądujemy na asfalcie, tego juz nie truchtamy idziemy marszem do ostatniego punktu, po drodze mijamy jakąś imprezkę przy samochodzie, chlopaki nawet proponują nam po bani, jak dziękujemy to nawet nalegają, ale my jednak dziekujemy nadal ;) docieramy do punktu, 00:50, została nam ostatnia kiepa pod Skrzyczne i zbieg. Na punkcie już nie za wiele właściwie zdziałamy, ja piję chyba ostatnia kawę, choć nie pamietam, jem jakiegoś daktyla dolewam troche wody, Piotr kombinuje coś ze spaniem, mówię że teraz to juz nie ma sensu, rozjebie nas to bardziej niz pomoże, pakujemy manatki i spadamy na skrzyczne. Kiepa znana i lubiana, idziemy wlokąc sie okrutnie, po 10min od wyjscia z ostrego pada nao, wymieniam na Asi mammuta a nao podłączam do powerbanka, przyda sie na zbieg, ktory również znany i lubiany wśród gawiedzi jest :D
Łapie mnie spanie gdzies w połowie podejscia, ratuje sie shootem, troche pomaga, ale nadal wleczemy sie strasznie, zartuje w pewnym momencie i mowie do Piotra że "idziemy jakbyśmy kurwa everest zdobywali, a to Skrzyczne, Ty my to chyba nawet powyżej tysiaka nie wyjdziemy, przed szczytem skręcamy ;)" w końcu Hala jakas tam nigdy nie pamietam ja ona sie nazywa, ale ta z pomnikiem, jeszcze tylko kawałek i skręt w prawo, jest, już "tylko" zbieg. Strumyk wchodzi ok, po jednej malej glebie, przelot, sret w prawo i rynna, jakaś inna (Michał twierdzi że ta sama, ja mowie ze inna ;) ) jeden krok, drugi, trzeci, piąty jeb, gleba, nie byłoby problemu gdyby nie fakt ze ta rynna jest praktycznie pionowa, reszte pokonuje stylem na dupe, podnosze tylko do gory kije żeby ich nie połamać, wstaje otrzepuje 4 litery, wysypuje syf z butów i...stokowki, fuck, to jest gówno ktorego nigdy nie umiem ogarnac na tym zbiegu, ide, truchtam, staje, klne wniebogłosy, oczywiści jak trzeba to nikt tam na górze tego nie słyszy :P ide, truchtam, pierdole to wszystko, znowu wstaje ide , biegne, nie biegne, staje słucham cisza, ide, truchtam....jest szczekanie psów, jestesmy w domu :) zbieg na małą polanke skret w lewo, i juz wiem ze ostatni zbieg i meta, już nawet ta tona kamieni na ostatnim zbiegu mi nie przeszkadzala zanadto, tylko z jedna czy dwie kurwy polecialy, na plytach juz leci sie wyśmienicie, z Piotrkiem oczywiscie nie scigamy sie tylko wbiegamy wspólnie ok 3 nad ranem w niedziele, na mete...jest BUT120 zrobiony!!!

niby sie ciesze i niby jednak nie do końca, bo niby czas lepszy niz gdzies tam zakładałem, ale też wiem, że mogło to wyglądać lepiej...powinno.
Medal, browar, przychodzi Michał: "i jak? fajnie, nie?" :D EXTRA!!! :)


środa, 20 lipca 2016

Porażka na Rondzie. (Ronda dels Cims 2016)

Pomysł na Ronde kołatał się po głowie gdzieś od niespełna dwóch lat jak Iwona po raz pierwszy wspomniała o tym biegu na Wielkiej Prehybie 2014, a jak później skojarzyłem że to ten sam bieg o którym tekst Michał wrzucił na ultrarunning, to już wiedziałem na pewno że tak, to mój bieg marzenie, a że marzenia trzeba gonić póki się je ma, pewnego pięknego lipcowego wieczora, po wspamniałem krajoznawczej wyciecze Mietkiem, który dzielnie znosił nasze psioczenia i wiercenia sią na siedzeniach, dotarliśmy do Oridno.
Ordino to dla mnie, od mniej więcej od około tygodnia, synonim raju. Miasteczko jak z bajki, ludzie jak z bajki, góry, góry, góry, góry morze gór i jeszcze więcej. To miejsce w którym nie da się czuć jak nie u siebie, jeszcze tam wrócę.

Dojeżdżamy w środę wieczór, po zwiedzeniu wszystkich okolicznych serpentyn i górek na które da się wjechać asfaltową drogą w końcu trafiamy na nasz nocleg.
W czwartek z rana robimy z Asią krótki rekonesans po okolicznych górkach, tych najbliższych za drzwiami, praktycznie w mieście i właściwie jest już wiadomo, że jak ktokolwiek się łudził że może jednak coś się uda pobiegać, to no sorry nie uda się nic.


Tutaj góry są wszędzie, wychodzisz z domu idziesz do sklepu wracasz do domu, i dup 300m w pionie :) wychodzisz za miasto na półtorej godzinny spacer 700m w pionie, dookoła krajobrazy urywaja czache...

Odbiór pakietów, pakowanie, przedstartowe pierdolenie o wszystkim i o niczym, ustalanie strategi która właściwie jest jedna dobiec do mety i nie dać się zabić. Browar i kima.

Przez ostatnie dni praktycznie w ogole nie stresowałem się tym biegiem, nie miałem rozkmin i obsesyjnego myślenia jak to zdarza mi się przed praktycznie każdym poważnym ultra, (czyli powiedzmy jak na razie naciągane dwa razy w życiu) trochę sie nad tym zastanawiam a troche nie i właściwe to sie ciesze ze nie mam stresa i dojazdu sobie sam tym nie robie bo tak lepiej. Spina przedstartowa pojawia się oczywka w ostatnią noc która dzięki temu że start mamy o 7 rano mogłaby być długa i była, nawet dosyć długa, bo praktycznie nie przespałem z niej nic co chwile budząc się i uświadamiając sobie że...o ja pierdola Ronda za 6-5-4-3-2 godziny, budzik, wstaje jakbym był na lekki kacu, śniadanie, chłopaki też się oragnizują pakujemy ostatnie rzeczy w plecaki, wychodzimy na start dosyć wcześnie bo jeszcze przed startem mają nam sprawdzać wyposażenie obowiązkowe. Na start idą z nami Asia i Marek, oni wystartują swój dystans o północy więc nie muszą w sumie tak długa spać teraz ;)
Strefa startu i sam start, taki że ciary przechodzą po plecach, niby to wszystko znam, bo tak oglądnąłem chyba wszystkie dostepne na jutubie filmiki o Rondzie, przeczytałem naście relacji ślęcząc ze słownikiem hiszpańsko-polskim po nocach, więc niby wiem że są bębny, wiem że są tancerze, wiem że są olbrzymie figury, wiem to wszystko, a jednak na żywo jest to tak niesamowite że... ciężko to opisać.

Kręcę się w strefie startowej, robie zdjęcia muzykom, Asia robi nam wspólną fotkę przed startem,

 Maro leci Artowi po pas z bidonem i żelami bo tak trcohę zamiast być z nim to został w domu o czym Art przekonałe sie jakies 10min przed startem ;) w końcu odliczanie i start!!!!
Ja od samego początku mam w głowie jedną myśl "nie ciśnij" a właściwie dwie myśli "KURWA nie ciśnij !!!", więc trzymając się ustaleń biegnę sobie spokojnie pewnie jakies 7min/km choc to asfalt i do lekko w dół, startując mówię do Arta że może polecimy sobie początek razem, a później zobaczymy, i tak rzeczywiście biegniemy jakieś 20metrów poźniej już Arta nie widziałem :)
Pierwsze podbiegi są lasami okołomiejskimi jakoś tak w sumie nie zwracałem na nie uwagi na wykresie bo przy całej reszcie wyglądały nijak no to szybciutko się okazało że to nijak to takie same kiepy jak wszystkie inne tyle tylko że są zaraz poza miastem i w lasach. Początek idzie sprawnie coś podbiegam coś podchodzę, cały czas tętno w tlenie, idzie lekko przyjemnie, plaża generalnie. Po wyjściu z lasów pokazuje się nieśmiało ogrom tych gór, a ja juz w tym miejscu staje z rozdziawioną japą, trzęsącymi rękoma wyciągam telefon i robię zdjęcie za zdjęciem, czasem łapie się na tym że mam w dupie ile ludzi mnie przy tym wyprzedza a ile nie, ładuje fote za fotą, tam jest tak pięknie że nie sposób inaczej.


Jednak po kilkunastu takich zdjęciach dochodzę do wniosku że chyba trzeba troche wyluzować bo jeśli tu robie już fote za fotą to jak wyjdę na grań to przecież mi kliszy nie starczy. Chowam tel i obiecuje sobie że do grani już go nie wyciągam... wyciągnąłem jeszcze tylko z dziesięć  razy :)


Pierwsze góry idą tak niepostrzeżenie że sam dziwie się gdy nagle okazuje się że ot tak jesteśmy na 2600m npm, chyba zachwyt tym teren i tym że z każdym krokiem odsłania sie nie tyle kolejna góra, co kolejny horyzont gór, i jeszcze jeden i jeszcze jeden, gór jest tyle że nie sposób ogarnąć tych horyzontów, moja czacha nie potrafi sobie z tym poradzić i po prostu idąc gapie się dookoła siebie jakbym pierwszy raz na oczy widział świat, ale tak się czuje właśnie dokładnie tak, jak myśląc że 3/4 życia przesiedziałam w górach, nagle okazuje się, że nie, nie koleżko góry to jest to, to co widziałeś wcześnie to jakieś popierdułki, góry to jest właśnie to :)

Pierwsze zbiegi wchodzą dosyć sprawnie, nie szalję na nich, raczej się hamuję niż rozpedzam, terenu przede mną na całe wieki więc nie ma po co się zarzynać na początku, zresztą trzeba zrobic kilka zdjęć oczywka więc wiadomo.
Dopiero w końcówce przyciskam trochę mocniej bo przed punktem jacyś kibice, jakiś photo to trzeba jednak coś pozbiegać i tuż przed punktem nagle jak grom a z jasnego nieba, nie wiadomo skąd i jak się przyczaiła, i dopomina się o swoje DWÓJKA, kurwa!!! ale czuje że to nie taka zwykła że coś z nią jest nie tak. Na razie zagłuszam ją bo wbiegam na punkt, próbuje ogarnąć zmysłami to wszystko co na nim jest ale nie dalej rady, arbuzy, melony, bany, pomarańcze, ciastka, czekolady, chorizo, kanapki z serem, z jamonem orzeszki i tryliard innych rzeczy, ja ładuje w siebie z pol kilo owców wypijam cole, dolewam bukłak i staram się szybko znaleźć krzaki.

Pierwsza dwójka od razu zakończona dwoma stoperanami, bo jak myślałem taka też była, nie do końca zwykła ;)
No nic nie ma co dramatyzować tak bywa często o ile nie zazwyczaj trzeba przeczekać i cisnąc powoli do nastepnego punktu. Generalnie tak sobie ten bieg rozkładałem w głowie, od punktu do punktu, nie kalkulować, nie liczyć miedzyczasów, nie nastawiać się nie kombinować, bo wszelkie wyliczenia oparte byłyby o nic, w życiu nie byłem w takich górach, w zyciu nie robiłem takiego dystansu, w życiu nie biegałem nigdzie niz w polandzie i jeszcze kilka tych w zyciu bym znalazł, więc strategia od punktu do punktu była jak najbardziej odpowiednia. Ten odcinek szedł już ciężko, żołądek nie do końca chciał to co ja chciałem, słońce powoli zaczynało przygrzewać, choc to jak na razie nie przeszkadzało mi w niczym, ale jakoś tak po tych 20km zeszło ze mnie za dużo powietrza, takie miałem wrażenie.

Do Arcalis docieramy pięknym terenem a samo Arcalis z przełęczy robi kolejne niesamowite ważnienie stacja narciarska w której kilka dni temu finiszował jeden z etapów Touru, miejsce które oglądałem tyle razy w TV na wyścigach kolarskich teraz biegnę tam na drugi bufet Rondy, to znaczy "biegnę" :)

 Na punkcie trochę chaosu sporo ludzi akurat sie tam przewija ja mam dalej żołądek wymięty i nie za bardzo wiem co jeść, jakaś cola, jakis arbuz, zjadłbym coś konkretnego ale nie wiem co, jem kanapke z serem ale to tak nie bardzo, dochodzi Jarek Haczyk, je rosół pytam "jaki ten rosół bo coś bym zjadł" mówi że spoko, ale że on nigdy z niczym nie ma problemów żołądkowych więc nie chce doradzać, w końcu biorę kilka łyków, jest spoko ale więcej na pierwszy raz nie chcę, Jarek wyciąga piwo, biorę łyka tankuję wodę i wychodzę taki trochę na wpół nie najedzony z punkty ale granica przyswajalności kurczyła się w zastraszającym tempie więc wolałem opuścić to miejsce, za punktem od razu kiepka, w sumie to norma więc nie ma co się dziwić więc sie nie dziwię, ten "bieg" generalnie składa sie z dwóch składowych: kiepa w górę, kiepa w dół i tyle, proste nie, po drodze oczywiście jest wszędobyliski i niezmienny, nie odpuszczający ani na metr wpierdol, taka krótka charakterystyka tegoż biegu :) po Arcalis pierwsze ładowanie suunto, tak sobie myślę kurwa szybko dwa punkty ledwie a ja już ładuje suunto, no nic taka zabawa ;)
Podejście jest piękne, dolina coraz więcej szczytów które z każdym metrem w górę odkrywają swoje oblicze, dalej nie jestem w stanie przejść na porządku dziennym do tego że może istnieć tyle gór w jednym miejscu. Dookoła wyciagi i kolejki narciarskie, a my wspinamy sie na 2700m npm.


Idzie dosyć sprawnie i szybko, ale to tam po raz pierwszy poczułem coś dziwnego. Wiedziałem że siłowo jestem do tego biegu przygotowany bardzo dobrze, zrobiłe ponad 100 kilometrów przewyższeń głównie w Tatrach, więc może siąść wszystko ale nie mają prawa siąść mi podejścia, a tu idę na ledwie 20tym którymś kilometrze i nie jestem w stanie oddychać, idę do góry nogi chcą, serducho ledwie ponad tlenem a ja czuję się jakby ktoś mi wstawił płytkę między płucami a ustami i powietrze nie dociera tam gdzie ma docierać, przelatuje mi przez myśl "wyskość?" ale jak do kurwy nędzy jestem na 2600m nie na 7600 nie na 5000 pierdolone 2600m, skoro trenuje cały czas powyżej dwójki to nie ma prawa mieć miejsca, to nie wysokość wiec co jest kurwa grane??? Nie wiem wychodzę na 2700 i na chwilę mam to w dupie bo jak oglądam się za siebie to szczena dzwoni o skłay widząc to co widzą oczy, odwracam się znowu za drugie siebie i to samo, odwracam się prawo też, w lewo dzwoni jeszcze bardziej JA PIERDOLE JAK TU JEST PIĘKNIE!!!! oczywka fotki :)


siku i zbiegamy w dół fajny zbieg delikatnie usypującym się piargiem takie lubię wiec mam na chwilę zapominam o tym durnym oddychaniu

 kolejnej górki na 2600 jakoś nie pamiętam ale to było tylko jakies 300m przewyższenia na 2km więc płasko ja nie lubie płaskiego więc mogło mi wylecieć z głowy. Zbiegamy pod Comapedrose, to gwóźdź programu na najbliższe dni więc już nie mogę się doczekać, zbieg trochę się dłużył początkowy stromy później w trawkach i leśnymi ścieżkami do punktu lotnego, podejscie które na wykresie wyglądało na biegowe, ale na wyglądaniu się skończyło :) w końcu dobiegamy do jeziorka i doliny z Refugi, te Refugi pirenejskie to temat na oddzielne posiady, są tak urokliwe i tak pikne że...naprawdę nie ma piękniejszego miejsca na ziemi, no nie wierzę żeby mogło być, nie ma na to szans.

Na punkcie spotykam Andrzeja pierwszego polaka, po wspólnym początku biegu z Artem, tym 20metrowym początku. Z Andrzejem znamy się z wiosennego Leśnika u Michała i Hania. Tankujemy jedzenie i picie do siebie i do plecaków, rozmawiamy o planach na ten start która to rozmowa przbiega mniej wiecej tak: "jak tam?" "nawet nieźle, a Ty?" "też nawet nieźle" "ukończysz?" "kurwa chciałbym, a Ty?" "kurwa no też bym chciał"  lejdisenddżentelmens Ronda :D wychodzimy z punktu, przewijamy się za pierwszą grzędę i dostajemy takim w morde windem ze prawie kładzie nas na ziemie, za jedną wantą leżą Francuzi i walczą z kurtkami które nie wspołpracują na tym wietrze, po prawej zbunkrowani Hiszpanie to samo, ja chowam się za ten po lewejm zakldam swoją wychodze ze skrytki i dostaje w łeb daszkiem pędzącym z prędkością światła :) przyciskam go do gleby swoim buciorem i słyszę po lewej, "merci" ,"luzik nie ma sprawy" ;)
Podjescie na Comapedrose to blisko 900m w pionie na niespelna 3km.


Jest piękne, nasłuchałem sie o nim sporo przed startem ale mi wchodzi dobrze, po drodze szukam odpowiedniej wanty na kolejna dwójkę, podejście idzie sprawnie i szybko, takie mam odczucia. Przed przełęczą wymijam kolesia siedzącego na głazie i słyszę "cześć" odwracam się pytam "siema, Polska" słyszę nie "Czechy" spox jak zwyczajowe "jak tam?" "spoko, może ukończę" hehe ;)

Podejście na przełęcz z głazów zamienia się w kruszyzne o naprawdę sporym nastromienu i wyjeżdżającą przy każdym stąpnięciu, idąc tak wszystko na kijach zastanawiam się jak ten jebaniec Kołodzijczyk daje tu rade bez kijów :D

przełecz!!!

widoki za miliard, ja pierdole, jeszcze kawałek i szczyt na szczycie jak każdego wita mnie muzyka Jegomościa grającego na dudach, piękne widok.... nie umiem go opisać więc wrzuce po prostu panorame 360 stopni (sprzęt Samsung Solid :P )





Jem siedzie sobie, oglądam widoki robie foty, wyprzedzają mnie kolejni ludzie mam to w dupie bo i tak wiem że zrobię ich na zbiegu, zabieram kilka kamyczkow ze szczytu i żegnam się z tą niesamowita górą.


Zbieg bardzo fajny lużźne piargi, ludzie schodzą dupą więc ja sobie tam spokojnie wszystko nadrabiam, gdzieś w 2/3  zbiegu kontem oka na dole na głazach widzę jak ktoś potyka się i słyszę tylk tępe uderzenia ciała o skałe, dobiegam Czech, ten z dołu, dwumetrowy, żyje, obdarty, trochę krwi, kije całe...ciśniemy :)
Droga do punktu Refugi Comapedrosa wiedzie zaśnieżonym brzegiem stawu, dalej lekkim i przyjemnym zbiegiem mała kiepka i punkt.

Ładny i urokliwy jak zawsze, tu pomału zaczyna kończyć się dzień, ale bardzo pomału, jakoś tak to działa tam że dzień przedłuża się bardzo długo poza zachód słońca ale z kolei rano o wile później robi sie jasno, w sumie to bez znaczenia. Z punktu od razu kiepa na Portella Sanfons 2600m npm, drugie ładowanie suunto a to dopiero 50km.

Idzie mi się już mega ciężko, dalej mam problem z oddychaniem i zwalniam do prędkości których chyba już bardzo dawno na podejściach u siebie nie notowałem, zaczynają wyprzedzać mnie ludzi pod górę, pierwszy raz na tym biegu, coś jest nie tak, głowa trochę siada spuszczam łeb i napieram jak pizda w tempie piechura z 80litrowym plecakiem.

W końcu wychodzimy na grań, jest piękna, jak na dłoni rozciąga się nasza ścieżka zbiegająca ciutw dół, podchodząca na kolejną kiepkę i dalej takim bieszczadzkim trochę terenem biegnąca wzdłóż grani i w dół na przełęcz. Michał później opowiadał o niej że właśnie taka fajna bieszczadzka i że się tam tak extra luźno biegło, przytaknąłem bo wstyd mi było się przyznać, że mi to tak nie do końca luźno, nie byłem w stanie tam biec praktycznie nic, stałem i nie wiedziałem o co chodzi i dlaczego po tak biegowym terenie, ja idę marszem, dlaczego wszyscy mnie wyprzedzają, dlaczego wyprzedza mnie kolejna dziewczyna i dlaczego te jebane nogi i jebane płuca nie chcą biec.


W końcu dochodzę jakiegoś kolesia, już zaczynam się cieszyć chociaż odrobinę bo kogoś w końcu wyprzedzam... wyprzedzam i owszem, tylko ledwie kolesia minąłem i słyszę za sobą że rzyga jak kot, brawo Jędruś jesteś super, hyper mocny, jedyne kogo wyprzedzasz to rzygający zawodnik.


Zbieg do przełęczy do lotnego punktu już mniej komfortowy wąska koleina w trawach skutecznie wykręca kostki i jakoś uniemożliwia mi już i tak żałosne do tej porty zbieganie, tutaj tez po raz pierwszy zaczynam czuć że na piętach pojawiają się bąble, ale na to akurat byłem gotowy i wiedziałem że prędzej czy poźniej się pojawią wiec mam to w dupie. Lekki trawers i punkt, tam słyszę a la izquierda, oki izquierda to izquierda i....kurwa mać!!! Takiego terenu to się nie spodziewałem kompletnie, zbieg momentami trawersami po trawie, krowich gównach tak sliskich ze nie sposób było poruszać się normalnie, zbieg bez kijów gleba, zbieg z kijami gleba, zejscie gleba znowu zbieg znowu gleba, z kijami gleba, którejś tam wywrotki nie wytrzymała odblaskowa tyczka organizatora, sorry Gerard, ale za ten zbieg to nawet nie za bardzo mi przykro że ją złamałem niechcący ;) nie wiem ile razy tam leżałem, przestałem liczyć, później już nawet przestałem kurwować i opierdalać moje terraclaw za to że ni chuja nie trzymają na tych trawskach. W końcu nawet takie zbiegi mają swój koniec, ten kończył się posrodku stada krów i koni :) aaa i po drodze wyprzedziły mnie kolejne dwie dziewczyny, świetnie. Podejście na punkt zabójczym stokiem narciarskinm, po takim zbiegu nie wiadomo co lepsze ten stok czy to co za plecami, generalnie jak był zbieg to marzyło sie już tylko o podejściu a w środku podejścia marzyło się już tylko o zbiegu i tak w kółko od kilkunastu godzin :) Wchodzę na punkt, podaje numer "tres tres zero" wychodzę z budynko na bufet i... kolejna rzecz której nie zrozumiałem, której nie rozumiem do dziś i ktróą spierdoliłem. dostałem takiego ataku zimna, telepki i trzeskawki ze nie byłem w stanie stać, jeść, mówić pić. Szybko uciekam z powrotem do budynku, przebieram sie w suchą koszulkę z długim rekawem ktorą miałem w plecaki, kurtkę, dziękuje sobie za trzymanie się zasady lepiej "nosić niż się prosić" i wyciągam długie przeciwdeszczowe spodnie ktore org w ostatniej chwili usunął z listy wyposażenia, buff na głowe, czołówka na głowę, rękawiczki, wychodze na pole do bufetu. I dupa, zimno mi jak diabli caly się trzese, wypijam jeden rosól, drugi, trzeci, stoję przy ogniu i nie ruszam sie od niego na krok a wciąż caly sie trzese. Do punktu przybiega Andrzej, gadamy chwile ustalamy ze idziemy razem do Marginedy bo tam ma byc jakis techniczny zbieg i lepiej we dwojke niz samemu. Wychodzimy z punktu już o czołówkach, ja trzęsę sie jak galareta i tak już zostanie do samego dołu. Z profilu wynika że zanim zbieg to jeszcze kiepa, idziemy wypatrując jej z lekka niepewnością, bo niby na profilu niewielka, ale już wiemy że to wcale nie musi oznaczać ze bedzie łatwa i w końcu jest. Ja pierdole ciągnie sie niemiłosiernie, klniemy z Andrzejem naprzemian z jakimiś pierdołami że tak trzeba aż w końcu milkniemy. Doczepia się do nas  francuz i mówi że on don't like race alone in the night, ok ziomuś no problem, tylko ze my nie race my zdychamy. Ale idziemy w trójkę właściwie wiele to nie zmienia bo i tak nikt sie nie odzywa. Zaczyna się gran i jej lekki trawers, z początku było niemal pewne że to szczyt i już tylko zbieg, ale ja juz kontem oka zobaczyłem czołówki po prawej stronie, jakieś 100m nad sobą, a zbieg jest po lewej, nie mowie nic o tym odkryciu, wychodzimy na grań i słyszę za sobą "kurwa mać, to już jest pojebane, miał być zbieg do chuja, a tu jeszcze kiepa w góre, ja pierdole!!!" hehe no cóż, Ronda :D w końcu Pic, zaczyna się zbieg, wychodząc z punktu liczylismy ze na 24 max bedziemy na przepaku, jest 24 z minutami a my dopiero zaczynamy zbieg, ja jakoś o nim nie wiedzialem za wiele ale po drodze dowiaduję się że jest "fchuj techniczny" łancuchy itp itd, no nic przełączam nao na mocniejsze świecenie i zaczynamy zbiegać lotny punkt, dziewczyna szczytuje numer i przy okazji słyszę "larga giro a la derecha luego a la izquierda y terreno un poco tecnico" oki gracias... venga, animo alez alez alez, aupa!!! no ok a ja sie turlam ślimaczym tempem, teren na początku niby tecnico ale poco a poco, biegnie przede mna jakaś mała Francuzka i ciągle mi pokazuje "pase, pase" mowie jej ze mi sie nie spieszy i ze luz niech leci pierwsza ja mam lepsza czołówke to jej z tyłu będę swiecił i tak dobiegamy do łancuchów, moze nie jakiś mega trudny ten teren, ale w sumie to nie wiem co jest na dole bo jest pierwsza w nocy, ja usiłuje łapac się tych łancuchów ale trzęsie mną tak ze wypadaja mi z rak dosłownie, wiec to pierdole i lece bez nich, w latwiejszym ternie zbiegam na kijach, w zyciu tego nei robilem ale tu to pomaga tylko ze czesto kije mi uslizguja i lecę na ryj, prosto na skały, zbieg ciagnie się w niskonczonosc, bable na pietach zaczynają coraz głośnie krzyczeć że im sie to nie podoba, ale je akurat mam w dupie, wpadamy na piarg, tylko nie taki tatrzanski tutaj piarg jjest wielkości kasku rowerowego i wszystko luźne, polowe zbocza wyjeżdża przy kazdym mocniejszym stapnieciu, a jak śmignął kołmnie troche wiekszy i cięży koleś ode mnie, to zjechało tego prawie z połowy góry. W końcu konczy sie techniczny teren i zaczyna jak to Michał dzien wczesniej powiedział "taki fajny beskidzki teren, mozna wyciągnąć nogi tylko ostrożnie nie dociskać za bardzo bo na dole moze sie okazać że nogi maja dość" biegne, biegne, biegnę 9 w porywach 8min na kilometr i sie coraz głosnie zastanawiam "gdzie jest ten kurwa niby beskidzki teren do wyciagnięcia nóg"!!!! ja go nie znalazłem do samego dołu, ale podobno był, dało się tam zbiegać, mówia to wszyscy z którymi rozmawiałem, ja toczyłem się tam 8min/km. W końcu w dole widzę światła, i pomaranczowych wolontariuszy, dobiegam "tres tres zero" i po francusku slysze cos ze Marginenda jest za quatro cos tam kilometrów. Tłumaczę to sobie że jeszcze 1/4 kilometra i przepak. No cóż jakośtak nie do końca bo to znaczyło 4 kilometry po drodze oczywka jeszcze mała kiepka i krety wijący sie zbieg z ciagłymi światłami miasta w dole nie przybliżającymi się ani o krok, trzy ostatnie gleby i w koncu asfalt i miasteczko. Doczłapuje do sali gimnastycznej i jestem wykonczony. Wchodzę telepiac się zabieram swój przepak, wypijam kubek coli siadam na ziemi na środku sali wypakowuje ciuchy ide sie przeplukac do lazienki ubieram sie we wszystko co mam, spodnie opaski, bluza kurtka, buff na glowe, pakuje plecak na wyjscie, podpinam suunto i nao do ładowania, w miedzy czasie przychodzi Andrzej zajmuje nam dwa łózka do kimy zjadam jeszcze jakiego arbuza, przykrywam się kocem i klade sie na drzemke, nastawiam budzik na 20min, trzesac sie niemiłosiernie usiluje zasnąc, dzwoni budzik, nastawiam kolejne 15min, zasypiam, dzwoni, kolejne 20min, zasypiam dzwoni, to jeszcze pol godziny, zasypiam, budzę sie po 10 minutach patrze na zegrek zbliza sie czwrta rano, trzeba wstawać. Wiąz jest mi zimno, i nie wiem co robić, w głowie coraz mocniej kwitnie mysl ktorej nei powinno byc w ogole "nie ukończę tego" zaczyna krzyczec coraz głośniej i natarczywiej a ja nie umiem jej powiedzieć "wydupcaj!!!" zwlekam sie z łóżka, szwendam sie po sali, jem pije, wychodzę na zewnatrz zimno mi, usiłuje przebiec kilkaset metrów, bez numerka wszystko zostało w sali, jest zimno, wracam, po plecak i numer, przy wejsciu rezygnuje Hiszpan Bask i Japończyk, biorę numer, podaje orgowi, odkleja chipa i koniec.
Siadam na ławce, wyjmuje folie nrc (brawo teraz) zawijam sie i zasypiam na siedząco, po niecalej godzinie budzi mnie bask "vamos el coche ya esta aqui."
Przed szóstą rano w sobotę sięgam po klucz pod wycieraczką wchodzę do pustego mieszkania...wszyscy biegną a Ty sie poddałeś. Kładę sie do łóżka i zasypiam, dostaje sms'a od Mara Lacheri (dzieki bracie) "Jedrek dajesz dajesz. My caly czas kibicujemy a ty masz napierac! Ogien w nogach!"...chce mi sie wyć...
Zrobiłem coś czego nigdy w życiu mi nie wolno było zrobić, poddałem bieg, poddałem się, nie umiałem w kluczowym momencie powiedzieć sobie czegoś co zawsze umiałem sobie powtarzać "skończ pierdolić, napieramy, wstajeszi nakurwiasz" nigdy sie nie scigałem o miejsca, zawsze mam to w dupie, nie tak traktuje swoje bieganie po górach na dlugich dystansach, traktuje je jako przygode i zabawe i chodzi tylko o dotarcie do mety i zobaczenia jak najwiecej jak naładniejszych gór. A tutaj straciłem jeden jedyny atut jaki miałem, nie wiem dlaczego nie wiem co się stało. Rozmaiwałem trcohe na ten temat z Michałem, który według mnie jest najwiekszym kozakiem od ultra wpierdolu w tym kraju  i Michał twierdzi ze to stres, napinka i niepotrzebne robienie sobie ciśnienia, być może, gdybym tam na gorze pokojarzył fakty to moze skonczyło by sie to inaczej. Dużo czasu minie zanim zrozumiem...ale zrozumiem za rok o tej samej porze.
Sobota 16 lipca 2016r. godzina ok 20:20 na mete przylatuje Michał, spóźniamy się z Asią i łapiemy go już tuż za linia mety jak człapie, powoli z Markiem do domu. Gratulujemy mu bardzo serdecznie, Michał patrząc błędnym wzrokiem gratuluje Asi 8 miejsca kobiet  w Celestrialu patrzy na mnie i mówi "co przejebany jest ten bieg nie?" drepczemy w czwórkę do domu, Michał ma ból wymalowany na każdym mięśniu twarzy, ledwie idzie, stopy nie maja chyba ani kawałka zdrowej skóry, totalnie zmięty i upierdolony do cna, ten koleś jest dla mnie kwintesencją ultrasa, nie ma nikogo z mocniejszą psychom w całym polandzie... widząc jak to się robi i co się robi będąc w takim stanie, uzmysławiam sobie jak wiele jeszcze nauki przede mną i patrząc na Michała w Ordino na mecie, obiecałem sobie ze już kurwa nigdy więcej, nigdy więcej nie wycofam się z trasy, dopóki nie będą musieli mnie zbierać z gleby.
Brawo kolego jesteś fchuj wielki !!!

P.S jak ktoś mi kiedyś powie że kalafiory na stopach są przejbane totalnie, to tylko uśmiechnę się pod nosem...kto widział ten wie ;)



poniedziałek, 9 maja 2016

Irokez 2016 debiut BnO

Zawody na orientację chodziły za mną od dawna, chciałem tego spróbować, ale też zawsze wydawało mi się że kompas, mapa, nawigowanie to trochę wiedza tajemna i że nie ogarnę.
Kilka miesięcy temu zgadałem się z Ula na fejsie i powiedziała mi że w zasadzie są takie fajne zawody, jak na początek to ok i że blisko i w ogóle, Irokez..fajna nazwa myślę i rzeczywiście blisko bo dolinki podkrakowskie, ok zapisujemy się. Jeszce tylko trochę namawiania Asi, ale jakoś specjalnie starać się nie trzeba było i jesteśmy na liście startowej rogainingu 12h.
Swój pierwszy kompas kupiłem jakieś pół roku wcześniej, generalnie nie ogarniając kompletnie co i jak się z nim robi, taki ścigancki dostałem miesiąc przed Irokezem w prezencie od Asi, raz pobawiliśmy się w nawigowanie w lasku wolskim, w orientowanie mapy na treningach biegowych w górach, ale to w zasadzie cała wiedza jaką mieliśmy przed zawodami ;) wróć jaką miałem ja, Asia miała ciut większą, ale myślę że tylko ciut ;)
Nic to, pełni optymizmu i z nastawieniem totalnej rekreacji i nauki spakowaliśmy swoje plecaki, mniej więcej jak na zwykłe ultra plus trochę więcej wody, bo wiadomo na takich imprezach nie ma żadnych bufetów ani tego typu pierdół, lecz zakładając rekreacyjne tempo i zero ciśnienia też jakoś nie szaleliśmy z doładowywaniem worów, bo przecież to nie góry, będą wioski, będą sklepy to sobie uzupełnimy zapasy.
Sobota rano wyjazd z krk, mapa mówi że do biura zawodów to jakieś 40km max, przyjmowanie zespołów jest do 9, jak asekurancko wyjedziemy przed 8 to świat, że hoho. Wyjeżdżamy tuż po ósmej, także też lajt. Jak się okazało to nie taki do końca. Mniej więcej za 15 minut dziewiąta okazuje się, że tak naprawdę to nie mamy pojęcia gdzie jest ta Nowa Góra, nie mamy pojęcia za bardzo gdzie my jesteśmy i generalnie chyba raczej nasz pierwszy start na orientacje nie dojdzie do skutku bo zgubimy się w drodze do biura zawodów, jeszcze przed startem ;) jakiś lokals na pytanie którędy do Nowej Góry usiłuje nam to wytłumaczyć, ale generalnie to sam nie za bardzo wie którędy, dobra Asia odpala GPSa i dojeżdżamy dosłownie 5 min przed dead linem, wszystko byłoby ok, ale żadne z nas nie sprawdziło gdzie to biuro zawodów w tej Nowej Górze tak naprawdę jest, no bo po co, na szczęści w rynku miejscowości, Asia zdążyła ledwie uchylić okno, a jakaś starsza Pani z Panem zaczeła machać ręką," tam, tam!!!"
Na miejscu już chyba wszyscy, bo kiepsko z miejscem do zaparkowania, my jesteśmy na styk, ale generalnie atmosfera luźna i przyjazna więc pewnie nawet jakbyśmy się spóźnili to nie byłoby problemu. Spotykam Ule która ciśnie na trasę rowerową, Kondziu też jest i też rower, auto parkujemy koło Marzki i Artura, udajemy że wiemy co robimy i ze stoickim spokojem dopakowujemy plecaki i przebieramy się.
Pół godziny przed startem wydawane są mapy, grzecznie zabieramy dwa komplety nam przysługujące, odchodzimy na bok, rozkładamy się na asfalcie i....o ja pierdole!!! co my mamy z tym zrobić? gdzie iść? jak to ugryźć? wszyscy dookoła zastanawiają się nad doborem optymalnej lini, analizują, kminią, liczą, a my zastanawiamy się gdzie tak naprawdę jesteśmy na tej mapie i w którym, kierunku wyjść ze startu żeby iść na ten punkt, albo na ten, albo...właściwie to nie wiemy na który ;) mój plan strategiczny który obmyślałem kilka dni przed startem, a mianowicie, że od startu biegniemy na najdalszy punkt bo w sumie jesteśmy jakimiś tam biegaczami, to go dopadniemy szybko, a później 10 godzin wracamy do bazy zbierając po drodze punkty które się napatoczą, Asia (w bardziej cenzuralnych słowach) skwitowała "chyba Cie pojebało" i że głupi jestem ;) dobra usiłujemy jakoś okiełznać tą mapę, ja co chwile przykładam kompas do mapy bardziej żeby nie wyglądać na totalnego lewusa niż żeby coś konstruktywnego z tego miało wyniknąć,


 Asia usiłuje wybrać jakąś linię, w końcu wybieramy dwa punkty dosyć blisko bazy i dochodzimy do wniosku że zobaczymy jak one nam pójdą i w zależności od tego, później będziemy planować dalej. Oki wszystko ekstra wiemy na który punkt mamy wybiec ze startu, nawet początkowo jest to asfaltowa droga, wiec prościzna i generalnie chill, tylko kurwa ze startu wychodzi asfalt w dwóch kierunkach a później jeszcze się rozwidla i który asfalt to jest ten nasz asfalt??? chyba jednak nie powinno nas tu być ;) no ale skoro juz jesteśmy to trzeba się ogarnąć, mamy kompas, nawet dwa, mamy mapę, też nawet po dwa komplety to damy radę, po kilku minutach rozkminy i nerwowego przykładania kompasu do mapy, stwierdzamy że nasza droga to ta w prawo. 123 start, wszyscy jakoś tak nie spiesznie opuszczają teren szkoły, który był startem, my ustawiamy się gdzies raczej z tyłu i... what da fuck wszyscy ale to zupełnie wszyscy skręcają w ten asfalt w lewo, kurwa już daliśmy dupy na samym początku? z konsternacją, zagubieniem i trochę strachem zwalniamy jeszcze bardziej...jest jeden zespół skręca w prawo, czyli tamtędy też "gdzieś" dobiegniemy ;)
Pierwsze kilometry asfaltami i szutrowymi dróżkami między domami, skręt w polną dróżkę, trochę na azymut, zbieg w krzakach na azymut, opis punktu "na zakręcie strumieni", to w sumie prosto znaleźć, strumień, później jego zakręt i już. jest strumień, gdzie zakręt? ja mówię w lewe, Asia w prawo...idziemy w prawo po kilkudziesięciu metrach jest 64 ;) kurde działa ten kompas i ta mapa, wypas :D na punkt z przeciwnego kierunku nadbiegają jeszcze 2 czy 3 zespoły, ale mu już nawigujemy na kolejny, jest blisko, wygląda że prosto, na azymut dojść do drogi, która wyprowadzi nas na kolejną mniejszą, polną, a ta z kolei prosto na punkt, git. Ciśniemy na azymut, ale za chwilę nasze plany weryfikuje młodnik w który pchać się jest bez sensu, obchodzimy go dookoła, wyskakujemy na drogę, klasa, z drogi na polną, gitara, wyciągam nogi na zbiegu...pierwsza gleba ;) nie groźna, raczej śmieszna, zbieramy się, zdjęcie i biegniemy prosto na punkt...tylko ze zamiast punktu wybiegamy na polane...jak to kurwa polanę? rzut oka na mapę, no, nie, żadnej polany tu być nie powinno, kluczymy po niej bez ładu i składu, usiłując wykminić gdzie jesteśmy i dochodzimy do wniosku że jesteśmy w czarnej dupie...zanim decydujemy o odwrocie po śladach przechodzimy na drugi kraniec polanki, wchodzimy troche w las, i.. jest jakaś większa kałuża, na mapie jest też jakieś źródełko, z którego powinien płynąc potok, wzdłuż którego powinniśmy dojść do punktu, naginamy rzeczywistość że ta kałuża to na bank źródełko, a ta znikoma nitka wody to nasz potok i idziemy wzdłuż niego, opis punktu "drzewo" rozglądamy sie dookoła jesteśmy w pieprzonym lesie, wiec zgaduje ze punkt jednak powinien byc na jakiejś łące, a przynajmniej w terenie gdzie drzewo to rarytas, a nie 99% otoczenia...nic to, idziemy dalej wzdłuż naszego strumienia, las jakby sie przerzedzą, przed nami pojawia się mała kiepka, "jak nie tam, to jesteśmy w dupie" kiepka wyprowadza na polanę, polana na...drzewo, jeeeeest!!! 55 :)

coraz bardziej nam sie to podoba, tym bardziej ze na tym punkcie jak sie okazuje jestesmy przed Tomkiem i Danielem +10 do mocy i zajebistości ;) szybki rzut oka na mape, kolejny punkt jest blisko do tego ma przyciągający opis  "dno dawnego kamieniołomu" nawigacja też raczej wygląda na prostą (specjaliści się znaleźli ;) ) więc lecimy, po drodze zdjęcie na fejsa, bo po jakiejś godzinie z hakiem mamy już az dwa punkty, to jest sukces, trzeba sie chwalić póki nas te zawody nie zabiją ;) jemy po twixie i cisniemy do naszego punktu, polną drogą w dół, kawałek asfaltem, skręt w kolejną leśno-polną i powinien być nasz kamieniołom. jak miały być tak było, jest 35 :) rzeczywiście w jakimś kamieniołomie, ładnie schowany, ale nie to nas tam cieszyło najbardziej, a to że dalej byliśmy przed Tomkiem i Danielem, jak widać chłopaki przynajmniej na początku wybierali te punkty co my, wiadomo że to chwilowe i gdzieś nas zaraz łykną, ale i tak to cieszyło :) uciekamy szybko z punktu, do kolejnego Asia wymyśla że najszybciej będzie zbiec asfaltową drogą jakies 2-3km i odbić w boczną wyprowadzającą praktycznie w punkt. pomysł idealny, po asfalcie cisniemy czujnie ale dosyc mocno, chłopaków nie widać za nami, o mało nie przestrzeliwujemy skrętu w ostatniej chwili orientując się że nasz skręt jest przed linią wysokiego napięcia a nie za nią, cofamy sie 200m skręcamy, lekka kiepka do góry, do końca drogi, później w lewo i na punkt, opis "w dole" jest koniec drogi, jest w lewo, jest kiepka w lesie, na szczycie jest dół jest 63 bingo !!! :)

wychodzimy z punktu jedząc drugie śniadanie, a raczej pierwszy obiad, wracamy kilkaset metrów rzut oka na mape i kompas, która ścieżka jest naszą ścieżką która transferuje nas w dół do asfaltu, a z tamtąd na kolejny punkt, wydaje się łatwy do odnalezienia bo opis to "ambona" ale z drugiej strony wysokopunktowany i leżący na styku wykratkowanego obszaru który mówi, chyba (tak zgadujemy) że nie możemy tamtędy iść. to trzeba sprawdzić co tam takiego jest że nie możemy ;) zbieg szybki i krótki, lądujemy na asfalcie i od razu staje się oczywistym dlaczego zakratkowany obszar jest zakratkowany, to potężny kamieniołom, ale taki naprawde fes, myślę drugi Zakrzów jak nic.

 Trzeba obchodzić, szybka decyzja asfaltem w górę wsi, dojsć do granicy kamieniołomu i cisnąć wzdłuż niej i powinniśmy wyjść wprost na punkt. Asfalt leci dosyc szybko, skręcamy w las, omijajac napis Most Pokutników wstęp wzbroniony, most okazuje się czymś na kształ akweduktu, piękna budowla.


 Dalej w górę wzdłuż granicy kamieniołomu, czytając co chwile tabliczki że jesteśmy w strefie bezpośredniego zagrożenia życia, i że są odstrzały i  że jedna przeciągłą syrena, to coś tam, dwie to coś tam, trzy krótkie to znowu coś innego generalnie nie zapamiętujemy ale ustalamy że jak tylko zabrzmi jakakolwiek syrena, to spierdalamy ;) oczywiście nie było tak dramatycznie, nawet pozwoliliśmy sobie, jak mniemam na delikatnym nielegalu, wejsc i porobić fotki tej mega wielkiej dziurze w ziemi :) dalej ten odcinek przelatuje dosyć szybko dochodzimy do granicy kamieniołomu, skręcamy na punkt, z racji tego iż jest umiejscowiony na wieży, to nie ma problemu z wypatrzeniem go, jest 71.

 Tutaj też spotykamy ostatniego zawodnika a właściwie zawodniczkę, przez następne długie godziny nie spotykamy praktycznie nikogo, to jest kolejna piękna okoliczność tego sportu :)
Tu przez chwile zastanawiamy się czy iść do bliskiego ale mało punktowanego punktu czy od razu uderzac do dalszego a lepiej punktowanego i ewentualnie zgarnąć tam jeszcze jakieś wyższe punkty jak starczy czasu, odpuszczamy ten za 40 i lecimy do tego za 70, trochę błąd o jak poźniej patrzylem na mape to do tego za 40 prowadzila prosta bita droga ok kilometra wiec powinno to zająć max 15-20 tam i z powrotem. No cóż jak nastepnym razem na starcie bedziemy sobie układać linie i warianty biegu, zamiast zastanawiać się w którą stronę w ogóle powinniśmy wybiec z bazy, to na pewno cos takiego wyłapiemy ;) Nawigujemy na pkt 75, "jaskinia" :D brzmi fajnie, dlatego też nie chciało mi sie iść do punktu za 40 "dół" jaskinia lepsza niż dół, wiec cisniemy.
Plan był na szybki zbieg do asfaltu i asfaltem ok 1,5 km do wsi, po drodze troche sie nam mysla polne drogi, ale na korzyść bo wychodzi ze zbiegu asfaltem pozniej mamy z połowę mniej. Po drodze ustalmy że skoro jest jakas wioska to trzeba wejść do sklepu i dokupić picia, bo zaczyna, sie robić go znaczniej mniej, a pozniej nie wiadomo gdzie i kiedy natrafimy na jakąś wioskę. Zbiegamy do centrum wsi, wypatrujemy sklepu ale ni huhu, jeden lokals żulek siedzi na przystanku, drugi zmierza dziarsko nam na przeciw wiec pytam Pana czy jest tutaj gdzies w poblizu sklep, mowi ze tak, że tu kawałek, pytam ile to kawałek 200m? mowi: nooo tak, 300? odpowiedz no, na 500 tez była odpowiedz twierdząca wiec pytam czy pod wyciągiem, na który się kieruejmy nie ma czasem jakiegoś sklepu na co slyszymy odpowiedź, że jest taki bar na polu golfowym, ale tam jest, cytuje "fchuj drogo" ;) ale że on idzie do tego sklepu "i że jak chcą Państwo to możecie iść ze mną", dziękujemy uprzejmie i lecimy, na wyciąg licząc że jakoś to bedzie i że pewnie trafimy na jakąś rzeczke, czy cos. do wyciągu docieramy szybko, kombinujemy sobie ze zbiegamy stokiem w dół, na dole powinnismy wpasc na ścieżkę która wyprowadzi nas na jakies 250m od punktu, łapiemy azymut na gorze wyciagu i zbiegamy na dół, ścieżkę znajdujemy bez większych problemów, gdy się kończy to właściwie nie ma innego wyjscia tylko wyjść krótką kiepką na górę, trzymamy idealnie azymut i też idealnie wychodzimy centralnie na punkt, wypas jest 75!!! trochę sie zawiodłem bo jaskinia owszem i była, ale raz że punkt był przy jaskini na drzewie, to dwa jaskinia zakratowana. Siadamy an kilka minut robiąc popas, ja ładuje suunto, w miedzy czasie dochodzi nas, zawodnik z trasy 6h odbija sie na punkcie i uciekam, my tez sie zbieramy. Ustalamy ze kolejny punkt robimy na azymut, prosto na rympał, bo w zasadzie z mapy wynika ze tylko po wyjsciu z 75 czeka nas troche krzaków reszta to jakas łąka, przelecimy ja na wprost zbieg w dol do asfaltu, przecinamy asfalt kiepka do gory i kolejny punkt i kolejna jaskinia, latwizna, jakies 5-5,5 km, banał 45-50min i po sprawie.
Wyznaczamy azymut,, po drodze spotykamy trójkę zawodnikowi pytaja czy nie powiemy im gdzie ta jaskinia bo oni krążą już tutaj od godziny i nie mogą jej znaleźć ;) pokazujemy im ze to 60m stad, hehe wyluzowane chlopaki :)  ladujemy sie najpierw dosyc przyjemnym zbiegiem w lesie pozniej przez maliniaki i chaszcze, ale wiemy ze to tylko kilkadziesiat metrów i bedzie łąka, zreszta już ja widać, za krzakami, po drodze Asia znajduje piłkę golfową, przez ułamek sekundy przelatuje mi myśl, ze ktos musial miec niezly power zeby z tego pola golfowego tu pierdolnąc ta piłką, ale myślę moze tak to jest nie znam się, no ale tak to nie jest...wychodzimy z krzaków a tu...pole golfowe, kurwa!!!


dupne jak z z 5 boisk piłkarskich i o ile zgaduje za przbiegnięcie przez srodek łąki nikt by się jakoś wielce na nas nie wkurwił to myślę że jakbyśmy biegali po środku pola golfowego, to tak łagodnie by nam to nie przeszło. co zrobić trzeba to całe gówniane pole obejść dookoła zamiast jakiegos kilometra łąki, mamy pewnie ze trzy, more kilometers more fun, fuck off ;) po drodze ucinamy sobie pogawedke z jednym z gracy, pytaja nas czy nie widzielismy gdzies tam piłek bo już 5 wystrzelili w kosmos, my że oczywka nie, a po dwie piłki każde z nas ma skitrane w plecaku ;)
W końcu nasze tour de pole golfowe dobiega końca, jeszcze krótka zamotka gdzie jest nasz zbieg i lądujemy na asfalcie, tutaj nasza polna droga miała centralnie spadac na asfalt przecinac go i leciec prosta dzida do gory, tak jest...prawie, znowu deliktanie dostosowujemy rzeczywistosc do mapy, nie zauwazajac 3 odgałezień w prawo i lewo których nie powinno być, poźniej w połowie kiepki nie zauważamy drogi która dochodzi z lewej strony a której też nie powinno być, pewnie mapy jakies stare, czy coś, wychodzimy na góre a tu zamiast jaskni pola rzepaku, rzut oka na mape, no niestety kurwa ni jak sie da te pola rzepaku tu upchac bo jaskinia ma byc w srodku lasui to jeszcze w otoczeniu skał, no dobra odwrót, ale jak tylko zostawiamy pola rzepaku za plecami to dochodzimy do wniosku ze to na pewno musi byc tu tylko trzeba poszukac, dokladnie, lazimy po lesie tyle czasu ze pewnie juz z połowe tej jaskini byśmy wykopali za ten czas, aż w końcu dochodzimy do wniosku, że daliśmy dupy, powrót na asfalt. I teraz co w prwo czy lewo? jeszcze próbujemy ustalić azymutu i jeszcze raz przystawic sie do tej górki, ale nie widzimy ze na mapie za jakies 500m od drogi asfaltowej powinna odchodzic szutrow, jesli ona tam bedzie to znaczy ze wiemy gdzie jestesmy, jesli nie...idziemy asfaltem mija 500m, 600, 800 dajmy jej jeszcze z 200 mija kilometr drogi szutrowej nie ma, no to wpizdu, nie mamy pojecia gdzi jestesmy!! Po ok 2km dotarliśmy do naszej szutrówki, gdzie dalej do jaskini poszło już gładko, (69) przywitaliśmy ją radosnym okrzykiem "jest pizda" zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcie.

Zamiast szybki 5km zajeła nam długie z 11;) Stamtąd szybki przelot do szutrówki nią lekko w górą do kolejnego punktu przy skale, bez wiekszych problemów, ale tu zaczynała nam juz dokuczac perspektywa braku sklepu, strumyków, rzek, czegokolwiek... musielismy zejsc gdzies do sklepu. Szybki rzut oka na mape i tak, lecimy do wsi startowej bo mamy najblizej i tam na bank sa sklepy. Sytuacja jest tez o tyle prosta ze kazda sciezka na jaka bysmy nie weszli poprowadzi nas do wsi. Wychodzimy z lasu i tu chyba zaczynają się najpiekniesze momenty trasy, pola rzepakowe, zielone łąki, do tego niesamowite chmury i ten brak ludzi wszedzi, prosto i pięknie.


Zbiegamy do wsi, ladujemy sie do sklepu, woda, cola, radler, bułki cynamonowe, mirynda, kontem oka dostrzegamy jakeiś lokalne browary, których nie pilismy, ale drugim kontem dostrzgeamy ze sklep zamykaja o 21, nie zdazymy kurde, bo nasze zawody trwaja do 22, shit happens. rozkładamy się z naszym bufetem na krawężniku przed sklepem nie spieszac sie specjalnie jemy, ja ładuję suunto (again!!!) obmyślamy co i jak dalej z trasa.

Wymyslamy ze musimy sie prześlizgnąć koło bazy zawodów tak żeby nikt nas nie wiedzial i nie pomyslałe czasem ze juz konczymy i cisniemy na punkt 34 na ktory najwyraźniej pobiegała znakomita wiekszość zawodników na starcie 7 godzin temu. Konczymy popas i tak tez robimy, na szczescie w okolicach szkoły pusto wieć nie musimy się czołgać, tylko przbiegamy sprawnie, wybiegamy poza wieś i tu dopiero rozpościera się widok na ogrom, ale to naprwadę ogrom pól uprawnych rzepaku, nie mozemy przestac robic zdjęć, jest tak ładnie, co chwile zatrzymujemy sie i wyciagmy telefony robiac zdjęcia.


Ale trzeba tez sie ruszac bo jednak dzien zaczyna sie konczy i robi sie chłodno. Biegniemy polnymi sciezkami, jak zwykle wydaje nam sie ze mamy rozkminione wszystko idealnie, jednak jakies 3km dalej i kilka prób naniesienia nowej dróżki na mapy jednak okazuje się ze nie mamy. Odwrót zbieg na dół, azymut, no tak, jednak w lewo nie kilometr wyżej tylko tu ;) Jeszcze tylko znaleźć ten właściwi zagajnik w którym jest 34, jest, co prawda dopiero trzeci czy czwarty w kolejności, ale jest ten własciwy i jest 34. Dlaszy plan zakłada 68 i poźniej o ile starycz czasu to jeszcze 57 a jesli nie to zbieg do bazy. Lecimy na 68 sam dobieg bez wiekszych problemów te pojawiają sie dopiero w zlokalizowaniu dołu w którym ma byc 68, pierwsze podjescie dupa, doły są nawet sporo, ale punktu brak, wracamy z powrotem na asfaltową drogę, jeszcze raz azymut i postanawiamy nie kobinować obejsciami tylko na wprost w krzaki i las na azymut. Tak tez robimy punkt ma byc za jakies 500m idziemy 500 dołów brak, 800 brak kilometr dalej brak, godzina robi sie poźna w lesie robi sie już szarawo punkt nas nie lubi ewidentnie, podejmujemy decyzje że go odpuszczamy wracamy na dół i po drodze decydujemy co dalej. Wszystko fakjnie tylko jak teraz wyjść z tego lasu, Asia mówi ta sama droga którą weszlimy, swietnie tylko ze ja nie mam pojecia jak szlismy w tych krzakach, Asia wpada na pomysl ze trzeba zrobić to tak, ze jak mielismy azymut na dół ktorego nie ma, to teraz musimy iść tak samo tylko tam gdzie igla przedtem pokazywała polnoc to teraz musi pokazywac poludnie i iść za strzalka na kompasie, nie wiem na ile to fachowe a na ile nie, ale zadziałało, wydostalismy sie z lasy idealnie na to miejsce gdzie w niego weszlismy :) szybko zbiegamy na dół przez zagajniki i pola, pamietamy drogę z podejscia, decydujemy ze odpuszczamy 57 bo to daleko i nie wiadomo czy w ogole go znajdziemy, lepiej zbiec do wsi kolo bazy, i spróbowac zaatakowac jeszcze punkt 32 bo jest blisko. Tak tez robimy, po drodze lapie nas juz chowające sie za horyzont słońce, aparaty leca znowu w ruch, robi sie cicho, pieknie i tak leniwie.


Przebąkujemy cos ze wlasiciwie swoje zrobilismy, fajnie było i ze w sumie to, to 30pkt to juz nic nie zmieni, ze i tak poszlo nam lepiej niz sie spodziewalismy, jedno drugiego usiłuje przekonac że właściwie to może już zejść do bazy ;) i tak idąc ospale pada ardument najwaznieszjy i przeważający szalę, jak zejdziemy do bazy, to zdążymy przed 21 zanim zamkną sklep ;) i tu nasze zawody dobiegły końca ;)
Jeszcze chwila stresu czy aby nie bedziemy pierwszymi ktorzy sie zamelduja w bazie, ale wbiegajac widzimy Kondzia i jeszcze kilka osób wiec uspokajamy sie ze tak mozna i ze to nie jest zadne faux pas ;) Jest baza, jest koniec naszego pierwszego BnO, nie sponiewieralo nas, nie zrobilismy żadnego wyniku, ale jestemy mega zadowoleni, zlapalismy bakcyla i to mocno, zrobiliśmy ponad 50kilometrowy trening, nauczyliśmy się bardz dużo o czytaniu mapy i posługiwaniu sie kompasem, zobaczyliśmy że jesteśmy w stanie wyjść z bazy i trafić poźniej do niej i jeszcze po drodze zgarnąć kilka punktów...wrócimy na pewno bo to piękny sport :)

p.s. na mecie mówimy Kondziowi że zmiażdżył nas jeden punkt i nie moglismy go znaleźć że niby do niego jest mapka pomocnicza ale nie mieliśmy pojęcia jak z niej korzystać i prosimy Kondzia żeby nam pokazał co taka mapka daje i czy daje, Kondziu mówi że daje, daje i to dużo i że oni też byli na tym punkcie i go znaleźli, bierze mapę i pokazuje nam o co chodzi z tą pomocniczą...a ja dalej bym z niej nie umiał skorzystać ;) jeszcze wiele nauki przede mna, ale to jest coś co mnie rajcuje chyba najbardziej, nie ślepy bieg po taśmach, tu każdy sam sobie projektuje swój bieg i każdy sam jest za niego odpowiedzialny.
Kondziu kiedyś, jak będziesz miał chwile to, siądziemy na browarku i pogadamy o tych pomocniczych mapkach bo ja dalej nie czaje ;)

Dzięki wielkie organizatorom za świetną imprezę, debiuty zapamiętuje się najmocniej ja ten zapamiętam w samych superlatywach.
Na następnym BnO juz nie będziemy robić tylu zdjęć, może nawet spróbujemy się coś pościgać ;)